Piątek, 15 maja

Nienazwane uczucia

Nasz słownik uczuciowy, słownik stanów serca, jest na pierwszy rzut oka niezwykle bogaty. Dysponujemy całym zasobem słów, które są z nami od zawsze. Popatrzmy: Jesteśmy smutni, weseli, czasem radośni, zadumani, melancholijni, wściekli, zrozpaczeni. Kochamy, nienawidzimy, gardzimy, lubimy, podziwiamy, lekceważymy, podlizujemy się, zazdrościmy…  Skomplikowane, choć w jakimś sensie proste, bo znane uczucia, znane od wieków słowa. Ale co zrobić z uczuciami, które znajdują się na pograniczu stanów, zahaczają jedne o drugie, jawią się jako coś mglistego, niejasnego, nieoczywistego? Jakimi słowami je nazwać?  Bo czy tak naprawdę zawsze jesteśmy tylko smutni albo tylko weseli? Czy to, gdy nam się chce płakać, bo odwiedzamy stare znajome miejsce pierwszego pocałunku to tylko sentyment? Tylko smutek? A może jest w tym odrobina radości, że się wydarzył, właśnie w tym miejscu, z tym, a nie innym człowiekiem?

Byłam małą dziewczynką, kiedy zabrano mnie na wakacje do wujostwa pod Opole. Wieś nosi zabawną nazwę Pępice i nikt z rodziny już tam nie mieszka, ale wspomnienia, a zwłaszcza jedno, mam zawsze w pamięci, bo wizyta na wsi była atrakcją – kuzynki w moim wieku, inne dzieci, żniwa, wozy naładowane sianem, jednym słowem – nowy, nieznany świat. Otóż, w letnie późne popołudnie nagle znalazłam się za wsią, na opustoszałym lotnisku, zbudowanym w czasie I wojny światowej, a po 1945 roku „zagospodarowanym” przez wojska radzieckie stacjonujące w Polsce. Czerwone słońce ciężko wisiało nad horyzontem, z daleka słychać było porykiwania krów wracających z pastwisk. Nad drogą kołowania, po której dzielnie maszerowałam, zbudowaną z potężnych betonowych płyt, pomiędzy którymi wyrastał zielono-srebrzystymi pęczkami perz, drgało nagrzane powietrze. Byłam sama. Czy się bałam? Zapewne tak. Pamiętam przenikający mnie dreszcz emocji i obawy, czy trafię do domu, pragnienie, by jak najszybciej znaleźć się wśród ludzi i dumę z tego, że zawędrowałam samiusieńka aż tu, taka dorosła i samodzielna. A także zdziwienie, że powietrze może drgać i że zaciera kontury dalekich zabudowań, czyniąc je jeszcze bardziej odległymi. Nie, to nie były oddzielne uczucia, to była jedna emocja, jedno całościowe wrażenie. Miałam siedem lat i nie potrafiłam nazwać tej mieszanki odpowiednim słowem, a jednocześnie wiedziałam, a raczej czułam, że takie słowo nie istnieje. Ponad pół wieku później dalej go nie znajduję.

Ale oto w Internecie pojawiła się niespodziewana pomoc – The Dictionary of Obscure Sorrows, czyli „Słownik Nieobjaśnionych (albo Mglistych, albo Niejasnych, albo Nieoczywistych) Smutków. Prowadzony na YouTube od 2015 roku przez Johna Koeniga słownik zawiera nowo utworzone pojęcia, które do tej pory nie istniały, choć powinny. Wypełniają one lingwistyczną dziurę w zasobach językowych, dają możność wyrażenia jednym słowem tego, na co inaczej musielibyśmy użyć wielu określeń, być może rozmywających sens i znaczenie naszych doznań.  Pomagają określić trudne stany świadomości i nienazwane do tej pory zjawiska. Są jakby poezją à rebours.  Tam właśnie znalazłam słowo, które idealnie określa tę nową sytuację w naszym życiu, zjawisko, którego nie wyobrażaliśmy sobie przedtem, którego nie umiemy łatwo zaakceptować, które nas dziwi i chyba przeraża. To słowo to kenopsia. Cóż to jest, owa kenopsia? Definicja podana przez Koeniga mówi, że to „atmosfera pustego, opuszczonego miejsca, które zwykle tętni życiem, a które z jakiegoś powodu stało się wyludnione i ciche. To szkolny korytarz wieczorem, na którym nie tłoczą się uczniowie, nieoświetlone biuro w weekend, puste tereny targowe – dotykający p o w i d o k, który sprawia, że miejsce już nie jest tylko puste, ale jest hiperpuste, czy wręcz puste ujemnie, z cieniami ludzi, którzy kiedyś w nim byli, tak dotkliwie nieobecnymi, że świecą w ciemności jak reklamowy neon”. Kenopsia to pusty pokój zmarłej przed tygodniem babci, ruiny hoteli i kasyn w zbankrutowanym Atlantic City, to także owo lotnisko sprzed pół wieku. To wyludnione ulice Nowego Jorku, opustoszałe bary z oknami zabitymi deskami. To biblioteka, w której w normalnym życiu jestem codziennie, moje miejsce pracy, gdzie spotykam setki ludzi. Wszyscy, którzy tam pracują lub przychodzą w odwiedziny są dziś gdzie indziej, a przecież – przewrotnie – jesteśmy tam, w westybulu budynku przy Grand Army Plaza, na schodach do niego prowadzących, siedzimy przy metalowych stolikach na zewnątrz i tłoczymy się w kolejce po kawę. Nasza obecność wciąż daje się tam wyczuć, odgadnąć, jest zapamiętana.

Screen Shot 2020-05-15 at 2.50.10 PM

Kenopsia to słowo, które także opisuje moją osobistą tęsknotę za tym, co zawodowo robię już od lat i niewygodę, którą odczuwam z powodu nierobienia tego. Praca bibliotekarza referencyjnego, reference librarian, to ciągła gotowość pomocy, czujność, życzliwość, ciekawość, umiejętność formułowania właściwych pytań, które doprowadzą mnie do punktu, w którym będę wiedziała, czego naprawdę potrzebuje mój czytelnik. To ciągła obecność ludzi, którzy chcą ze mną rozmawiać. Kenopsia przynosi mi obraz Pani Emilli, naszej stałej bywalczyni; widzę jej drobną przygarbioną sylwetkę, słyszę głos z miłym memu uchu rosyjskim zaśpiewem.library pies

 Niedługo tam wrócę. Jestem o tym przekonana. Jeszcze nie wiem, kiedy. Jeszcze nie znam logistycznych szczegółów – dni i godzin otwarcia, podjętych środków bezpieczeństwa. Zapewne będę unikać miejskiej komunikacji – nie zbiegnę rano do stacji Greystone, żeby wsiąść w pospieszny o 7:18. Będę jeździć samochodem, co oczywiście będzie kłopotliwe, bo inni też na pewno wpadli na ten pomysł i w obawie przed skutkami przebywania w zatłoczonych pociągach, wsiądą w swoje auta. Zatłoczona autostrada Major Deegan, zwłaszcza w okolicach mostu Waszyngtona, to newralgiczne miejsce, w którym samochody osobowe i ciężarówki bez przerwy depczą sobie po piętach, zwalniając do 10 mil na godzinę. Hałas i korki może trochę wynagradza widok Miasta, zauważany kątem oka z mostu RFK, zwanego kiedyś mostem Triborough, bo łączy trzy nowojorskie dzielnice, Bronx, Queens i Brooklyn. Potem trzeba zaparkować, to już zupełne wariactwo. Rzadko uda się postawić samochód bez co najmniej piętnastominutowego krążenia po uliczkach wokół biblioteki. Ale może burmistrz de Blasio tymczasowo zniesie godziny porannego sprzątania, kiedy nie można parkować po jednej albo drugiej stronie ulicy? Nie zdziwię się, jeśli z powodu czekających nas cięć budżetowych, poważnych cięć, jak słyszymy,  śmieciarki wyjadą na ulice Nowego Jorku tylko dwa razy w tygodniu, a nie – jak dotychczas – cztery.

A może jednak, żeby nie narażać się na codzienny stres korków i parkowania, zdecydujemy się na podmiejską kolejkę, którą tak dobrze znamy, a która codziennie dowoziła nas do jednego z najpiękniejszych dworców świata – Grand Central Terminal. To miejsce, będące jedną z ikon Nowego Jorku, trzeci najbardziej ruchliwy dworzec w Ameryce Północnej, zasługuje na zupełnie osobną opowieść. Zatłoczone bez względu na porę roku, zawsze pełne jest swoich regularnych pasażerów z biletami miesięcznymi, spieszących do biur, galerii, sklepów, ale i turystów, którzy wpatrując się w niebiański sufit głównej hali, włażą pod nogi, zagradzają przejście i w ogóle przeszkadzają zwykłym nowojorczykom. Tęsknię za dworcem okropnie. Jest dla mnie codzienną niewyczerpaną atrakcją, miejscem sentymentalnym, teatrem porannych wyścigów do metra i spokojnych spacerów po pracy. Jest zabytkiem – perłą, która lśni blaskiem minionych czasów Beaux-Arts, pomiędzy budynkiem Chryslera – pięknym przykładem art deco i nowo powstającym wieżowcem po zachodniej stronie dworca, One Vanderbilt, który będzie rywalizował pod względem wysokości z Empire State Building.

Miejska komunikacja to oczywiście konieczność podjęcia jak najbardziej radykalnych środków ostrożności. Gumowe rękawiczki, w których będzie gorąco, taszczenie płynów odkażających. I maski. Czy też może raczej – maseczki. Staną się koniecznością, obowiązkiem, społeczną powinnością. Maseczki są od kilku miesięcy przedmiotem kontrowersji i nieporozumień. Cheryl Man, 20-letnia mieszkanka Nowego Jorku chińskiego pochodzenia, skarżyła się w początkach marca dziennikarzowi “Time Magazine”: „Byłam upokorzona i niezrozumiana” – mówiła opisując jak to grupa nastolatków drwiła z niej i jej maseczki, kaszląc ostentacyjnie w jej kierunku. Kilka dni potem Naczelny Chirurg Stanów Zjednoczonych, Jerome Adams, wypuścił tweeta: „Serio, przestańcie kupować maseczki. One nie pomagają”.  Zdaje się, że dziś ma na ten temat odmienne zdanie.

Tymczasem w Azji wschodniej nie było problemów z jednolitym przekazem władz. Mieszkańcy natychmiast podporządkowali się nakazom urzędników departamentów zdrowia w swoich krajach i maseczki stały się nieodłączną częścią wyjściowego ubioru, a ich noszenie kulturową normą i obywatelskim obowiązkiem. „Nie narażać innych” – ta myśl przyświeca Chińczykom, Japończykom, Koreańczykom, mieszkańcom Hong Kongu od dawna. Maseczki są zresztą noszone nie tylko dlatego, żeby nie zarażać innych, ale także by samemu się nie zarazić. Także by przykryć czerwony nos, spuchniętą wargę, nieładny pryszcz.  Stały się dodatkiem do płaszcza, kurtki czy sukienki. Dziś wiemy, że odegrały ogromną rolę w szybkim spłaszczaniu krzywej statystycznej zachorowań z powodu wirusa. Ivan Hung, epidemiolog z Hong Kongu, powiedział jasno: „Noszenie maseczek było prawdopodobnie najważniejszym elementem w kontroli rozprzestrzeniania się wirusa”.

Właśnie wczoraj, 14 maja, stu najbardziej prominentnych ekspertów w dziedzinie zdrowia (dwóch laureatów Nobla, profesorowie z Harvardu, Yale, etc) podpisało list w sprawie noszenia maseczek z mocnym przesłaniem: „Badania i obserwacje udowodniły, że wprowadzenie powszechnej zasady używania materiałowej osłony na nos i usta w miejscach publicznych może być jednym z najbardziej skutecznych narzędzi zatrzymania epidemii COVID-19.” Wierzę nauce, wierzę opiniom ekspertów. Tylko radykalne i powszechne praktyki higieniczne mogą nas uratować.

Dziś na czerwonym szlaku Ward Pound Ridge Reservation, przepięknego parku położonego na północ od Nowego Jorku, mało kto z mijających nas spacerowiczów miał maseczkę. Niektórzy zsunęli je na brodę, szybko podnoszą na widok nadchodzącego przechodnia. W drodze powrotnej odwiedziliśmy dawno niewidzianych znajomych, mieszkających nieopodal. Zadzwoniłam do nich i zapytałam, czy mogą wyjść przed dom, kiedy tam podjedziemy, żebyśmy sobie mogli pomachać ręką. Oboje nosili maseczki, które szyje znajoma mieszkająca w Queens – kolorowe i bardzo gustowne. Ja też już sobie zamówiłam komplet – na Allegro można kupić urocze folkowe maseczki w piękne łowickie i kaszubskie wzory, a przesyłka z Polski kosztuje grosze. Może choć trochę rozjaśnią smutek kenopsii?krakowscy

Tak czy inaczej, końca nie widać. Mimo że drastycznie spadła liczba chorych w nowojorskich szpitalach, nie jesteśmy gotowi na powrót do normalności. Nie jesteśmy też wcale bardziej bezpieczni. Boston, odległy od cztery godziny jazdy samochodem od Nowego Jorku, przeżywa wzmożenie epidemii. Mówią mi znajome, że teraz u nich bez ustanku słychać wycie syren ambulansów i codziennie ktoś z bliższych lub dalszych znajomych umiera.

Życie kulturalne i artystyczne odbywa się w zaciszu domowych salonów za pośrednictwem komputerowych kamer. Są chwile, kiedy nawet nieźle się bawimy. Ale są to tylko chwile, bo w tej jakoś luksusowej sytuacji tych z nas, którzy nie są pracownikami niezbędnymi, codziennie narażającymi siebie i swoje rodziny pielęgniarkami i pielęgniarzami, lekarzami, kierowcami samochodów dostawczych, sprzedawcami w nielicznych otwartych sklepach, ciągle doskwiera nam samotność i strach przed chorobą. Podziwiamy essential workers bez których nie byłoby komu zrobić nam zastrzyku, przynieść do domu przesyłki, rozłożyć na sklepowych półkach towarów. Oni działają razem, mają jakiś, chybotliwy co prawda, ale stały grunt pod nogami. Wychodzą codziennie z domu, wracają do niego wieczorem, nie wiedząc, czy właśnie nie niosą choroby, która niekoniecznie nawet powali ich, ale może dotknąć ich bliskich, pod tym samym dachem. Nam pozostaje ekran komputera, czyjaś postać na jego ekranie, której nie można dotknąć i kilka słów, które ktoś do nas napisze…

6 thoughts on “Piątek, 15 maja

  1. Kenopsia- wszędzie jest pełno takich miejsc, stanów ducha, uczuć, jest wszechobecna i wszechogarniająca. I tak mało nadziei….

    Like

Leave a comment

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.