Piątek, 22 maja

Życie upomni się o swoje…

„The world is a mess” – powiedział mój mąż, rozkładając szerokie płachty niedzielnego „New York Timesa” na kuchennym stole. „Widziałaś? – zapytał. – W Wenezueli brak paliwa, płyną do nich statki z Iranu.” „O, a to? Widziałaś to? Zajączek!” – stuknął w zdjęcie, wymawiając ostatnie słowo po polsku z tym swoim zabawnym akcentem, jednocześnie zacinając się, jak zwykle wtedy, gdy usiłuje powiedzieć coś w języku, którego nie zna. „Zajączek” to jedno z tych słów, które zapamiętał, oczywiście w zdrobniałej formie, bo w czasach narzeczeństwa mówiłam do niego pieszczotliwie i uczyłam go rodzimych czułych słówek. Zresztą dalej tak do niego mówię…

„What about ‘zajączek’?” – spytałam. Mąż czytał i głośno relacjonował: tysiące dzikich zajęcy w południowych Stanach, począwszy od Nowego Meksyku, poprzez Teksas, Arizonę, Kolorado, Newadę, aż po Kalifornię, zabija tajemniczy wirus. Wirus pojawił się dziesięć lat temu we Francji, ale jeśli prześledzimy jego historię głębiej, to okaże się, że był już zidentyfikowany w 1984 roku w Chinach. Znowu w Chinach. „Świat znienawidzi Chiny” – powiedziałam. „Nie, nie – zaprotestował mąż, czytając dalej artykuł. – To jeszcze bardziej skomplikowane!”. I wyjaśnił mi, że wirus zabija dzikie króliki i zające w Australii od niepamiętnych czasów, ale badany w laboratoriach jakoś wymknął się spod kontroli. Jednak, jak twierdzą naukowcy, nie jest szkodliwy dla ludzi, nie przenosi się inne zwierzęta. Czyli w przypadku króliczego wirusa możemy być spokojni, co nie oznacza, że możemy zachować taki sam spokój w sprawie Corona virus. Bo oto okazuje się, że choć z jednej strony mamy optymistyczne przewidywania co do pojawienia się szczepionki już jesienią, to z drugiej wirus, a raczej jego odmiana, atakuje nastoletnią młodzież, uszkadzając mięsień serca. Że możemy mieć nawrót pandemii. Że statystyki niby są lepsze, ale nie są. I że naukowcy… Ale co tam naukowcy! Można pisać do woli, co odkryli, stwierdzili, zdefiniowali, opisali, wywnioskowali i udowodnili naukowcy. Społeczeństwo wyśmieje naukowców, bo społeczeństwo wie lepiej. Społeczeństwo ma lepsze rozeznanie we wszelkich sprawach, zwłaszcza wtedy, kiedy kulawi mentalnie politycy chcą się społeczeństwu przypodobać i popierają, zwłaszcza za pomocą Twittera lub prorządowej prasy i telewizji każdą bzdurę, każdy nonsens. To się wydarza w każdym albo niemal każdym kraju, może z wyjątkiem Kanady. Zróbmy sobie przegląd tych bzdur: węgla mamy na lat 300, a nie na dwadzieścia, szczepionki powodują straszne choroby, a nie pomagają nie zachorować, maseczki w czasie pandemii to ściema dla naiwnych, a papierosy wcale nie szkodzą (bo Józka ojciec ma 90 lat i pali) tylko – tu już wymyślam złośliwie – powodują odrastanie włosów na łysych pałach panów, którzy wiedzą lepiej, bo ustalili to sobie, rechocąc przy piwku, he, he, he.

O upadku autorytetów i zwycięstwie ludowej mądrości, zwykle popartej argumentem „bo Józek”, wiemy od dawna.  I nie mówię tu o autorytetach politycznych, moralnych etc. Te, dzięki nieprawdopodobnemu, nigdy przedtem niedoświadczanemu dostępowi do wiedzy i informacji, mogą i powinny być konfrontowane, powinno się im stawiać wyzwania, zadawać pytania. Powinno się też te, niejednokrotnie fałszywe, autorytety obalać za pomocą takich choćby narzędzi jak wybory prezydenckie.  Ale, na Boga, pan Jacek jest autorytetem w sprawie mojej czerwonej hondy, a doktor L. wie lepiej niż ja, w jakim stanie są moje zęby i co z nimi zrobić. Nie wyjmę strzykawki z ręki pani Lucyny i nie pobiorę sobie sama krwi w laboratorium Quest Diagnostics. Nie wchodzę na zaplecze restauracji sushi i nie uczę Mike’a z Sushi Mike jak gotować ryż. Nie znam się na tym i jedyne, co mogę zrobić, to wyrazić wdzięczność za to, że ktoś zechciał się nauczyć tych wszystkich rzeczy, o których ja nie mam pojęcia. Są moimi autorytetami w konkretnych sprawach, o których ja wiem mniej niż zero. Dlatego jeśli lekarz, naukowiec, specjalista mówi mi – noś maseczkę, to ją noszę, choćby mnie pod nią swędziało i choćby mi było w niej gorąco.

Jestem zła. I oburzona. Właśnie czytam, że gdyby nakaz izolacji wprowadzono wcześniej, to około 36 tysięcy ludzi nie zaraziłoby się i nie umarło. TRZYDZIEŚCI SZEŚĆ TYSIĘCY! To przecież średniej wielkości miasteczko, co z tego, że te zgony rozłożone są na pięćdziesiąt stanów? A wczoraj i przedwczoraj w Nowym Jorku i w stanie New Jersey znów wzrosła liczba pacjentów, których nie udało się uratować. Wyobraźmy sobie, że jutro, pojutrze, w Nowym Jorku odbędzie się osiemset nowych pogrzebów. Wyobraźmy to sobie.

Winę ponosimy wszyscy. Przede wszystkim rząd za lekceważenie ostrzeżeń. A ostrzeżenia pojawiały się wystarczająco często, by można je było zacząć traktować poważnie. Nie jesteśmy bezradnymi londyńczykami, opisywanymi przez Daniela Defoe w jego „A Journal of the Plague Year”, kiedy to Londyn opanowała zaraza, podczas której umarło sto tysięcy ludzi. W najbardziej dramatycznych momentach stawiano przed domem z jednym zarażonym straże i nikt z tego domu wyjść już nie mógł. I zazwyczaj żywy nie wychodził. A przecież już wtedy, w 1665 roku, jak pisze Defoe w swoim dzienniku wydanym ponad pół wieku później, nadchodziły niepokojące wieści zza kanału La Manche i było wiadomo, że jest to tylko kwestią czasu, kiedy choroba przedostanie się na jego drugą stronę. Dziś mamy naukowców, laboratoria, modele, algorytmy. I historię, zapisane fakty, doświadczenia, statystyki, których nie powinniśmy lekceważyć. Przeszliśmy przez ebolę, zikę, świńską grypę. Sto lat temu ludzkość przeszła przez „hiszpankę”, grypę, która zabrała z już i tak okaleczonej I wojną światową Ziemi miliony istnień. I co? I nic. Jeszcze raz powtórzę – co najmniej 36 tysięcy ludzkich istnień ocalałoby, gdybyśmy zaczęli działać wcześniej. 

Myślę o ofiarach wirusa w Meksyku, gdzie dopiero teraz zaczyna się szczyt zachorowań. O 80 tysiącach zarażonych w Kanadzie. O mojej córce w Polsce, która nie może pojechać do swoich dziadków, bo boi się ich narazić. O 14-letnim chłopcu z Queens, który pewnego ranka obudził się i nie mógł wstać z łóżka, bo wirus zaatakował jego młode serce. 

Co przyniosą najbliższe miesiące? Nie wiemy. Na razie siedzimy wciąż zamknięci, choć rządy poszczególnych stanów powoli pozwalają otwierać sklepy, bary, kasyna etc. Od dziś w Nowym Jorku może przebywać w miejscach obrządków religijnych do dziesięciu osób, niedługo otworzą się plaże. Mój mąż od poniedziałku jeździ do pracy i nie jestem pewna, czy mi się to podoba. Codziennie wchodzi do szpitala, w którym jeszcze do niedawna przebywało prawie dwa tysiące zarażonych wirusem. Wierzę, że wprowadzone tam bardzo ścisłe zasady higieny są ściśle przestrzegane. Że wszyscy noszą maseczki. Że są solidarni.

Nie narzekam na odosobnienie. Nie dlatego, że mogę się wyspać, bo wcale się nie wysypiam. Kładę się o pierwszej, drugiej nad ranem i zrywam wcześnie, bo zwyczajnie nie mogę spać. Towarzyszy mi niepokój, który staram się sobie wyperswadować. Ale czytam wiadomości i już wiem, że mogę sobie powtarzać wiele razy, że konieczny jest spokój i opanowanie, ale to wcale nie znaczy, że ten stan mogę łatwo osiągnąć. Potem zaczynam dzień pracy przy komputerze, przyzwyczaiłam się już do zoomowych spotkań, które wymagają ode mnie, no cóż, ogarnięcia się. Siedzę przed ekranem z wbudowaną kamerą. Jestem obserwowana przez innych, ja też mogę obserwować. To dziwne uczucie. Nagle wchodzę do czyjegoś domu, przez oko kamery mogę zobaczyć ściany, lampę zwisającą z sufitu, obrazki na ścianie za moim rozmówcą, mogę przeczytać tytuły książek na półkach, jeśli ktoś usadowił się na tle swojej domowej biblioteki. Jednocześnie wpuszczam do mojego domu innych. Mogą zobaczyć parapet, zawalony książkami, zaczepioną na półce kolekcję identyfikatorów z różnych konferencji, parę chińskich pantofelków przywiezionych z Makau, mój portret, lata temu narysowany ołówkiem przez Jasia Bogackiego w redakcji edmontońskiego dwutygodnika, który już od lat nie istnieje. Intymność wystawiona na widok. Odarcie z tajemnicy. Obraz mojego gabinetu, w którym pracuję w domu, miejsce specjalne i zarezerwowane tylko do pewnych celów na oczach dziesięciu, piętnastu, dwudziestu osób. Czuję się z tym nieswojo, w końcu w zebraniach biorą udział moi koledzy z pracy, z którymi staram się nie przekraczać pewnej granicy zażyłości. Lubimy się i szanujemy, ale czy chcę ich wszystkich zaprosić do siebie do domu? Tym bardziej nie usiądę do tych zebrań w kuchni, w sypialni czy w salonie, nie chcę pokazywać nawet tego, z czego jestem dumna: kwiatów na stoliku pod oknem, ścian w pięknym granatowym kolorze przyozdobionych białymi półkami, nostalgicznego obrazu francuskiej malarki, kupionego wiele lat temu.

Mój dom jest moją twierdzą. To moje miejsce, moja enklawa. Mogę być nie wiem jaką ekshibicjonistką, a przecież dom to dom, moje prywatne życie. Zoom daje co prawda możliwość ustawienia sobie tapety – zdjęcia przedstawiającego cokolwiek – nieboskłon nieba, dwuwymiarową biblioteczkę, egzotyczny krajobraz. Ale to też nie jest rozwiązanie, to zbyt oczywiste zaznaczenie osobności, zbyt ostentacyjne chronienie prywatności. Może spowodować niechęć – jak to? pokazuję ci moje wnętrze, więc pokaż mi swoje. Zasada równowagi musi zadziałać, inaczej uznają cię za nieprzyjemną snobkę. 

Od dwóch miesięcy nie byłam u kosmetyczki, moje brwi dramatycznie wymagają interwencji. Włosy, no cóż… Nie będę się na ten temat rozpisywać, ale ten departament także wymaga specjalisty. Nauczyłam się obsługiwać Zoom, odkrywając drobne tricki, które pomagają wyglądać lepiej. A zatem – laptop musi być ustawiony na pewnej wysokości, potrzebne są przynajmniej trzy grube książki żeby ekran znajdował się na wysokości oczu, inaczej będzie widać dwa, albo nawet trzy podbródki. Nie wolno mieć źródła światła za sobą, bo wtedy ujawnią się wszystkie zmarszczki i nierówności cery. Zatem – żeby korzystnie wypaść – najlepiej siedzieć twarzą do okna.  No i, oczywiście, warto się umalować, co wcale nie jest łatwe. Po tygodniach depresyjnego luzu wychodzi się z wprawy bardzo szybko i wsadzenie szczoteczki z tuszem do rzęs do oka jest nieuniknione. Z całą pewnością trzeba także zadbać o odpowiednią górę, bo wiadomo przecież, że skoro widać mnie tylko do połowy, to siedzę w domowej spódnicy lub rozciągniętym dresie. Zatem bluzka w żywym, twarzowym kolorze, coś co definitywnie robi wrażenie służbowego uniformu, ale niekoniecznie pasuje kolorystycznie do starych zielono-niebieskich spodni z Uniqlo. Patrzymy na siebie przez nasze kamery i wiemy, że każde z nas uprawia ten niewypowiedziany żart – zgadnij, co mam na sobie od pasa w dół. Puszczamy do siebie perskie oko i z ulgą zamykamy pokrywę laptopa, kiedy zebranie się skończy.

Zadbanie o własny wygląd, transmitowany przez zielone oczko,  poprawia nastrój, daje namiastkę normalności, pozwala na chwilę zapomnieć o ograniczeniach. Widok znajomych twarzy przynosi ulgę. I pochłania czas, pozwala wierzyć, że wykorzystuję go w racjonalny sposób. Bo po skończonym zebraniu zbieram wszystkie wytyczne, ustalam kalendarz i zabieram się do pracy. Już za parę dni mieszkańcy Nowego Jorku z ważną kartą biblioteczną z Brooklynu dostaną dostęp do ponad dwustu polskich ebooków dla dorosłych i kilkudziesięciu ebooków dla dzieci. Nie jestem do końca pewna, ale wygląda na to, że jesteśmy pierwszą biblioteką poza Polską, oferującą książki elektroniczne w języku polskim. To jeden z niewielu pozytywnych skutków pandemii, która przyspieszyła decyzję o wprowadzeniu polskich ebooków do katalogu. Teraz pozostaje mi tylko zachęcać wszystkich do korzystania z tej nowej atrakcji. 

Bo wciąż mam nadzieję, że ten czas odosobnienia sprzyja czytaniu, że początkowy entuzjazm wyrażany wykrzyknikami – wreszcie mam czas na lekturę! – nie wygasł ciągle nam towarzyszy. Oczywiście Internet, od którego niemal się nie odłączamy, przynosi nam atrakcji co niemiara. Na Facebooku bez ustanku pojawiają się pytania i prośby – polećcie jakiś dobry serial/film na Netfliksie, Amazonie, Hulu… Instytucje kulturalne prześcigają się w zapewnianiu nam rozrywki – słuchamy koncertów, zwiedzamy muzea. Ale książka wciąż powinna być najważniejsza. 

I tak toczy się życie. Mąż właśnie przysłał mi SMS-em zakamuflowane polecenie: Cool, crisp, sunny, not too many peeps yet… You will work likely more constructively if you mull your thoughts while you walk…

Spoglądam za okno. Liście na drzewach za naszym domem są już tak gęste, że prawie nie widać parkingu sąsiedniego budynku. Ich świeżą, buzującą chlorofilową krwią zieleń rozświetla majowe słońce.  W nocy słyszałam wydzierające się koty, a o czwartej obudziły mnie szpaki. Przypominam sobie, że w mieście już od tego tygodnia obowiązują godziny sprzątania ulic, zatem powraca obowiązek przestawiania samochodu. Życie upomina się o normalność. 

25 thoughts on “Piątek, 22 maja

  1. „Bo wciąż mam nadzieję, że ten czas odosobnienia sprzyja czytaniu….”

    And People Stayed Home’ – A Famine Poem. Kathleen O’Meara.
    Written 1869
    And people stayed home
    And read books and listened

    And rested and exercised

    And made art and played
    
And learned new ways of being

    And stopped
And listened deeper

    Someone meditated

    Someone prayed

    Someone danced

    Someone met their shadow

    And people began to think differently

    And people healed

    And in the absence of people who lived in ignorant ways

    Dangerous,meaningless and heartless,

    Even the earth began to heal

    And when the danger ended

    And people found each other

    Grieved for the dead people

    And they made new choices

    And dreamed of new visions

    And created new ways of life

    And healed the earth completely

    Just as they were healed themselves.

    Liked by 2 people

  2. Dziękuję Iza. Świetny tekst. Jakoś lepiej teraz widać, że wcale nie jesteśmy tak daleko od siebie. Tylko nie wiem, czy należy się z tego cieszyć. Chciałbym tym Twoim kawałkiem NYC podzielić się ze znajomymi na Fb. Mogę? Pozdroweienia dla Zajączka.

    Liked by 1 person

  3. ja już od dawna nie czytam niusów o pandemii. Szkoda zdrowia. Każdy wie lepiej. Głowę sobie sam co jakiś czas strzygę maszynką. Da się. Ale w tym wszystkim przegapiliśmy przyjście wiosny. Niepostrzeżenie zrobiło się cudownie zielono.

    Like

    1. Wydaje mi się, że na odwrót, że właśnie w tym roku dokładnie tę wiosnę widzimy, bo nie gonimy z wywieszonym językiem rano do roboty. O ptakach, zieleni, liściach, robakach 😉 etc. dziś wieczorem na blogu, w zakładce Fotografia. Serdecznie zapraszam!

      Liked by 1 person

  4. Przeczytałem z ogromną przyjemnością. Gratuluję pomysłu, punktu widzenia, zauważania detali niezauważalnych, no i pięknej, nieskrępowanej emigracją polszczyzny. Covidowo-nowojorska opowieść tryska wrażliwością Autorki, empatią wobec… Brawo Iza !!!

    Liked by 2 people

Leave a comment

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.