Piątek, 12 czerwca 2020

Wybór, moje prawo. Wybór, mój obowiązek

To wspomnienie towarzyszy mi od ponad trzydziestu lat, ale każdego roku w czerwcu staje się wyraźniejsze i bardziej kolorowe. I z roku na rok staje się dla mnie, dla moje własnego życiorysu, coraz bardziej ważne. Kiedy to piszę, nie muszę szukać słów ani przypominać sobie szczegółów. Czuję zapach świeżej kawy i kuszących ciastek, oblanych miodem, dochodzący z kawiarni Vouli, słyszę sączącą się ze sklepowych głośników muzykę, która jeszcze kilka miesięcy przedtem była mi zupełnie obca. Waga i znaczenie zdarzenia, które chcę opisać, miesza się z moją przenikliwą tęsknotą za tamtym czasem powitań i pożegnań, ale także czasem późnego dojrzewania.

Ranek 5 czerwca 1989 był upalny. Nie było w tym niczego zaskakującego, bo rzecz działa się na Peloponezie, w Kalamacie, mieście z jednej strony zamkniętym masywem gór Tajgetu, z drugiej otwierającym się na świat migocącą w słońcu Zatoką Meseńską. W tym czasie mieszkało tam około trzech tysięcy Polaków. Zaczęliśmy przybywać do tej krainy oliwek jakoś w początkach 1987 roku. Kilka miesięcy wcześniej w miasto uderzyło trzęsienie ziemi o sile 6,2 w skali Richtera, zabijając 23 osoby i zostawiając połowę budynków zrównanych z ziemią. Kalamata potrzebowała nas, nielegalnych imigrantów, którzy przyjechali, żeby zarobić trochę pieniędzy. Miasto było jednym wielkim gruzowiskiem. Odbudowywaliśmy je na dziesiątkach placów budów, a wdzięczna Kalamata przytuliła nas i traktowała jak swoich. Wkrótce poczuliśmy się tam jak w domu. Większość mężczyzn stawiała białe ściany nowych budynków, mieszając ręcznie beton; dziewczyny szybko nauczyły się, jak czyścić marmurowe podłogi, prasować męskie koszule i przyrządzać drinki w barach i tawernach. Nasze dnie były wypełnione pracą, wieczory winem, muzyką i szumem morskich fal.

Język grecki, na początku chłodny i nieżyczliwy, szybko przestał być tajemnicą. Większość z nas pamiętała dobrze rosyjski alfabet, i to pomagało w rozwikływaniu zagadek języka Kawafisa. Mnie było znacznie łatwiej – okruchy starocerkiewnosłowiańskiego, który liznęłam na studiach, ciągle tkwiące gdzieś w głowie, nagle zaczęły pojawiać się w pamięci. Rozmowy z Greczynkami, ciekawymi świata i innych ludzi, też robiły swoje. Po pierwszej greckiej zimie z łatwością mogłam opowiadać o sobie, rodzinie, o Polsce. Z czytaniem było inaczej. O ile sprawiało mi sporą przyjemność odcyfrowywanie napisów na szyldach, czytanie gazet wymagało więcej czasu i uwagi. Ale próbowałam. Polska była dwa i pół tysiąca kilometrów dalej, rozmowy telefoniczne – drogie, listy od rodziców – rzadkie. Wszyscy wiedzieliśmy, że tam, daleko, w kraju coś się działo. Coś, czego przecież nie spodziewaliśmy się i nie wierzyliśmy, że się może wydarzyć. Przekazywaliśmy sobie strzępki wiadomości, czasem ktoś przywoził z Aten polską gazetę. Każdy nowy przyjezdny był poddawany towarzyskim przesłuchaniom. Wiedzieliśmy o strajkach, protestach i wreszcie o Okrągłym Stole, przy którym komuniści i opozycja usiedli razem. Jednak wciąż nie mieliśmy właściwej perspektywy i pełnego obrazu spraw. Może gdybym wtedy wiedziała, że to już, tak blisko, zwyczajnie wsiadłabym w pociąg do Aten i wróciła. Może…

Kalamata

A więc tego słonecznego poranka, 5 czerwca 1989 roku, zbiegłam schodami z piątego piętra kamienicy, w której zajmowaliśmy urocze studio z tarasem w stronę morza i balkonem w stronę gór, i pomaszerowałam na główny plac Kalamaty. Na rogu ulic Pindara i Aristodimosa stał kiosk z gazetami, περίπτερο, miejsce, gdzie kupowałam szwajcarską czekoladę, z którego dzwoniłam do Polski i gdzie ćwiczyłam grecki,  sylabizując tytuły gazet. Tego dnia poprosiłam o Eleftheria Kalamatas – kalamatiański dziennik Sprzedawca znał mnie, wiedział, że jestem Polką, więc spojrzał na mnie zdziwiony… Ale ja wiedziałam, czego chcę i niecierpliwie chwyciłam gazetę. Z pierwszej strony patrzyli na mnie uśmiechnięci ludzie, stojący w rzędach polskiego Sejmu z podniesionymi w górę rękami. Wielki tytuł ogłaszał: Δημοκρατικές εκλογές στην Πολωνία – “Demokratyczne wybory w Polsce”.

Jacek Kuroń

Tego dnia nie poszłam do pracy. Dzwoniąc do sklepu ze słodyczami, w którym pracowałam, nie kryłam powodu: „Nie mogę dziś pracować. Jestem za bardzo wzruszona.” I Maro, właścicielka sklepiku, dokładnie zrozumiała ten powód. Kilka następnych godzin spędziłam z małym niebieskim, rozpadającym się słowniczkiem grecko-polskim. Potem zadzwoniłam do domu. Rodzice byli w euforii. A wieczorem poszliśmy na Plateię. Były nas tam setki, Polaków, odurzonych nowiną. Śpiewaliśmy, śmialiśmy się i płakaliśmy…

Koncept wyboru za pomocą głosowania jest niemal tak stary jak cywilizacja. W Getty Museum, w Kalifornii, można obejrzeć szczątki greckiej wazy z V wieku p.n.e. Na jej brzuścu z jednej strony widać Ajasa i Odyseusza, kłócących się o zbroję po zabitym Achillesie, a po drugiej głosowanie Achajów, komu tę zbroję przyznać. Stojący obok Ajas, chwyta się za głowę, bo właśnie przegrał jednym głosem… Homer opisuje tę scenę w “Iliadzie”, i to – oprócz tekstów antycznych dramatopisarzy, historyków i filozofów – mówi nam, że system głosowania był znany i praktykowany 2500 lat temu. Miał on, rzecz jasna, swoje ograniczenia. Z pięciu kluczowych przymiotników, które dziś opisują ideę głosowania (tajne, powszechne, równe, bezpośrednie i proporcjonalne), w demokracji ateńskiej prawdopodobnie całkowicie funkcjonowała jedynie zasada tajności. Skomplikowane przepisy, mówiące, kto mógł, a kto nie mógł głosować, wykluczały kobiety, niewolników, ludzi, których rodzice nie urodzili się w Atenach itd., itp. Ale od czegoś trzeba było zacząć budowanie demokratycznego świata. Kto by pomyślał, że zajmie nam to tysiące lat, mimo że narzędzie mieliśmy w ręku od tak dawna: głosowanie, czyli wybór. Ustalenie czegoś większością głosów. Decyzja podjęta przez większość. 

Narzędzie to pojawiało się na przestrzeni dziejów wielokrotnie. Głosowano przez całe średniowiecze wybierając dożę w Republice Weneckiej, głosowano w Rzeczypospolitej. Rozdział VI Konstytucji 3 maja stanowił: „Wszystko y wszędzie większością głosów udecydowane bydź powinno; przeto liberum veto, Konfederacye wszelkiego gatunku i Seymy Konfederackie, iako duchowi ninieyszej Konstytucyi przeciwne, Rząd obalające, społeczność niszczące na zawsze znosiemy”.

Historia Ameryki opiera się na stale rosnących prawach obywatelskich, w tym prawach do głosowania. W 1776 r. ogłoszono, że wszyscy ludzie zostali stworzeni jako równi sobie. Niestety, równość ta dotyczyła tylko niektórych. Kobiety musiały czekać do roku 1920, żeby zagłosować. Czarni Amerykanie jeszcze dłużej.

Na miesiąc przed maturą dostałam pierwszy dowód osobisty. Mała książeczka, w zielonej płóciennej okładce z moim zdjęciem w białej bluzce w środku, była dowodem dojrzałości i dokumentem uprawniającym do głosowania. Do głosowania, czyli dokonania wyboru. Świeżo po kursie propedeutyki nauki o społeczeństwie wiedziałam, na czym polega ordynacja wyborcza. Wiedziałam również, z kogo składa się Sejm – z przedstawicieli PZPR, Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego, Stronnictwa Demokratycznego i bezpartyjnych. Tajna wewnętrzna umowa partyjna ustalała, że w Sejmie miała zasiadać określona liczba robotników, nauczycieli, kobiet, robotników i aktywistów organizacji młodzieżowych.  I katolików. Taka to była umowa. Otaczająca nas i atakująca zewsząd nasze myśli propaganda mówiła o jedności partii i narodu. Ale kto miał personalnie zasiąść w ławach sejmowych, było ustalone na długo przed wyborami. Kandydatom przyglądano się pod kątem ich wierności, posłuszeństwa i zapału służenia. A także umiejętności niezadawania pytań. W tych wyborach często decydujący głos miała Służba Bezpieczeństwa, która sobie właściwymi sposobami prześwietlała kandydata – często jego dziecko posłane do I komunii było argumentem wykluczającym go z gry. 

Nie pamiętam moich pierwszych wyborów, i może to lepiej. Przecież wiedziałam, że białe i czerwone goździki, dziewczynki w strojach ludowych i władza ostentacyjnie niekorzystająca z zasłoniętych kabin to jedna wielka ściema, jedno wielkie oszustwo.  Że to cyrk, parodia wyborów, że mój głos nie ma żadnego znaczenia. Że władzę w moim kraju sprawują ludzie, którym nie powierzyłabym przypilnowania przez pięć minut psa zostawionego przed sklepem, a co dopiero rządzenia państwem. Że wszelkie wyniki są kłamstwem, że liczby i procenty są wymysłem. Wiedziałam także, że władza ma swoje sposoby, by frekwencja wyborcza była duża. Istniały mechanizmy: subtelny szantażyk, nagłe polepszenie zaopatrzenia w sklepach tuż przed wyborami, delikatne sugestie rzekomych konsekwencji, jeśli do tych zmanipulowanych, upokarzających wyborów się nie pójdzie. 

Kiedy 31 lat temu stałam na zalanej słońcem ulicy Kalamaty, nie rozumiałam jeszcze wielu rzeczy, ale wierzyłam w jedno – że od teraz, od tego dnia, mój głos na temat mojej ojczyzny, mojego państwa, będzie się liczył, będzie miał wagę i znaczenie. Że będzie głosem obywatelki. I taką obywatelką obiecałam sobie zostać.  

W wyniku obrad Okrągłego Stołu, który dziś dla wielu niedouczonych durniów jest symbolem zła i rzekomej sprzedaży Polski, jakiejś ohydnej umowy między bezpieką a Solidarnością, zawarto jeden z najważniejszych kontraktów politycznych w Polsce – wszystkie miejsca w Senacie oraz 35 proc. miejsc w Sejmie miało być obsadzonych w wyniku wolnej gry wyborczej. I wtedy nastąpiła nieprawdopodobna mobilizacja. Pospolite ruszenie, którego nikt się nie spodziewał! „4 czerwca – pisał profesor Jerzy Dudek – miliony Polaków zadały przy pomocy kartki wyborczej śmiertelny cios komunistycznej dyktaturze”. Wszyscy, jak jeden mąż, poszli do urn, bo wszyscy rozumieli, że „nic o nas bez nas” i że wreszcie jest szansa na zmianę, której nie wolno przegapić.

W „Etyce nikomachejskiej” Arystoteles pisze o tym, jaką drogą powinni podążać ludzie, jeśli chcą być szczęśliwi. Główną myślą jest to, że osiągnięcie osobistego, prywatnego szczęścia nie powinno być jedynym celem ludzkiego istnienia. Człowiek ze swej natury musi być także świadomym członkiem społeczeństwa – mówi Arystoteles. Musi mieć prawo do udziału w dyskusji o sprawach politycznych i w ten sposób wywierać wpływ na istotne dla państwa sprawy.  Stąd bierze się definicja człowieka jako istoty politycznej: jest takim bytem, który pełnię jestestwa może wypełnić tylko w przestrzeni organizmu, jakim jest państwo.

Nie lubię nazwy “Polonia”. Kojarzy mi się z bohaterem noweli Sienkiewicza, latarnikiem, który rzuca się na ziemię czytając pierwsze strony „Pana Tadeusza”. Skawiński płacze, bo nie może wrócić do ojczyzny. Ja mogę. W każdej chwili. Każdego dnia. Wszyscy możemy. Jesteśmy wolnymi ludźmi z podwójnymi, czasem potrójnymi paszportami. Kanada, której jestem obywatelką, jest mi bliskim, drogim krajem. Ale Polska… Dopóki myślę po polsku, jest to mój kraj. Konstytucja daje mi prawo głosowania, brania udziału w wyborach parlamentarnych. Wielu kwestionuje to prawo, dla mnie jest ono niezbywalne. Nie jestem w Polsce fizycznie, ale pracuję tutaj na jej korzyść. Tam są moi bliscy. Dlatego głosuję, bo chcę, żeby mój wybór przyczynił się do szczęścia i dobra obywateli mojego kraju.

28 czerwca zagłosujemy. Wybierzemy prezydenta Rzeczypospolitej. Bądźmy wszyscy obywatelami. 

Zrobiłam dla Państwa małą ankietę. Zapytałam ludzi, których cenię i szanuję, dlaczego głosują Dziękuję wszystkim, którzy mi odpowiedzieli.

Krzysztof Kasprzyk, wieloletni konsul RP w Vancouver, Los Angeles i Nowym Jorku:

Po 1989 roku głosowałem we wszystkich polskich wyborach, gdziekolwiek mnie zastały. Wiele z nich organizowałem w Kanadzie i w USA. Nigdy nie namawiałem do udziału w wyborach, rozumiejąc dylemat podwójnej lojalności u wielu ludzi. Dla mnie głosowanie w wyborach narodowych jest podstawą mojej obywatelskości. Nie może być inaczej.

Elżbieta Matynia, profesor socjologii w New School, NYC:
Wybory są o przyszłości. Wprawdzie ciągle tkwimy w przeszłości i martwimy się o teraźniejszość, ale wybory dają nam szanse wpływania na naszą przyszłość. Może być inaczej: lepiej, sprawiedliwiej, zdrowiej… może być więcej tlenu. Wybory pozwalają nam dużo zmienić bez uciekania się do przemocy. Ja się liczę, ty się liczysz – nasz głos się liczy. Szanujmy nasze prawa. 

Agata Grenda, była dyrektor Instytutu Kultury Polskiej w Nowym Jorku, właścicielka firmy Grenda. Produkcja Kultury:
Nie wiem, czy ludzie powinni głosować, bo nie lubię słowa „powinni”. Wierzę natomiast w moc sprawczą, gdy jesteśmy za coś odpowiedzialni. Gdy oddajemy głos, deklarujemy się zaufać i podążać za kandydatem/tką, partią, wyborem etycznym, estetycznym, moralnym. Dajemy kredyt zaufania i możemy się utożsamiać. A tylko wtedy, gdy w coś zainwestujemy czas i energię, chce nam się działać w tym kierunku. Nie głosując jesteśmy obojętni. Obojętność to nie jest dobry punkt wyjścia do szczęśliwego życia

Victoria Cambranes, aktywistka polityczna, córka imigrantów z Polski i Gwatemali, kandydatka do brooklyńskiej rady miejskiej:

Głosowanie to znak rozpoznawczy zdrowego społeczeństwa, zarówno tego, w którym żyjemy, jak i całościowego. Od tego, kto nas prowadzi, zależy, jak dobrze nasze społeczeństwo funkcjonuje, a to wpływa bezpośrednio na nasze życie. Nie tylko mamy wybory w USA 23 czerwca, na które mam nadzieję, że wszyscy jesteście zarejestrowani i gotowi, ale 28 czerwca Polska również idzie do urn. Pamiętajcie, aby głosować i zabrać głos!

Marek Skulimowski, prezes Fundacji Kościuszkowskiej, były dyplomata:

Dla mnie głosowanie w wyborach powszechnych to nie tylko obywatelski przywilej, ale także obowiązek współuczestnictwa w społeczności, w której decydujemy się mieszkać na stałe. Dlatego od momentu uzyskania obywatelstwa amerykańskiego pilnie uczestniczę w wyborach. Choć możemy usłyszeć,  że jednym głosem nie mamy wielkiego wpływu na wybór senatora czy prezydenta, to jednak w przypadku wyborów lokalnych nasz pojedynczy głos stanowi znaczny wkład. W USA głównie na poziomie lokalnym zapadają decyzje dotyczące naszego codziennego życia (transport publiczny, szkoła, policja, podatki itp.).

Do głosowania w wyborach w Polsce, gdy na stałe mieszkamy za granicą, mam bardzo krytyczny stosunek. Rozumiem miłość do ojczyzny, ale należy mieć także szacunek dla rodaków na co dzień mieszkających w Polsce i zmagających się z problemami, o których nie mamy pojęcia na odległość. Najbardziej wątpliwy jest udział w wyborach parlamentarnych, w których głosujemy tylko na okręg warszawski. Ja jako mieszkaniec Podkarpacia (ciągle tam mam dom) wybieram przedstawiciela do parlamentu polskiego i europejskiego mieszkańcom Śródmieścia Warszawy. Krótko mówiąc dokonuję dla kogoś wyboru, nie mając nic wspólnego z warszawskim okręgiem wyborczym. Postawą demokracji jest wybór swojego przedstawiciela, z okręgu, w którym mieszkamy i płacimy podatki.

Konkludując, powinniśmy dołożyć starań, aby wpływać na sprawy lokalne u siebie, tam, gdzie na stałe mieszkamy, na Brooklynie czy Queens, a nie w Warszawie. Wielu Polaków mieszkających na stałe w USA bardziej uczestniczy w polskiej polityce, oczywiście na odległość (głównie przez social media), a niewielu uczestniczy w lokalnych procesach wyborczych w USA, aczkolwiek chętnie wyraża krytyczne opinie na temat niewspółmiernie niższego odsetka polityków z polskimi korzeniami lub przychylnych sprawom Amerykanów polskiego pochodzenia.

Alex Storożyński, dziennikarz, pisarz, autor biografii Tadeusza Kościuszki “Peasant Prince”, zdobywca Nagrody Pulitzera:

Głosuję, ponieważ wybrani urzędnicy wydają moje podatki. Chcę, aby wykorzystali te pieniądze na ochronę zdrowia, edukację, infrastrukturę oraz ochronę ludzi i naszego środowiska. Unikam głosowania na kandydatów, którzy chcą wydać wszystkie nasze podatki na bomby i akcje ratunkowe korporacji i bogatych.

Urszula Gacek, była konsul RP w Nowym Jorku:

Od 1989 brałam udział w każdych wyborach prezydenckich, parlamentarnych i europejskich. W 1989 przejechałam pół kontynentu, z Wielkiej Brytanii do Polski, aby oddać głos w kraju. W kolejnych latach wielokrotnie głosowałam poza granicami Polski, we Francji, w USA, w Kazachstanie. 28.06 zagłosuję w Serbii. Gdziekolwiek jesteśmy, mamy możliwość zagłosować. Może wymaga to nieco więcej wysiłku niż głosowanie w Polsce, ale czy możemy uznać się za Polaków i patriotów, jeżeli nie weźmiemy udział w wyborach?

Jacek Duda, informatyk, aktywista społeczny:

Większość działań i decyzji podejmowanych przez nas na co dzień ma na celu poprawę zdrowia, samopoczucia, dobrobytu, bezpieczeństwa, zaspokojenia ambicji, itp. Zazwyczaj dotyczy to jednak tylko nas samych lub naszej najbliższej rodziny czy przyjaciół. Taki “egoizm” życiowy jest naturalnym instynktem ludzkim i w rozsądnych dawkach jest motorem postępu. Stosunkowo nieliczni dają z siebie coś więcej, dla dobra szerszego ogółu. Z różnych, niekoniecznie negatywnych powodów większości ludzi jednak nie stać na wyjście poza własny życiowy grajdołek. Być może są przepracowani utrzymując siebie i swoje rodziny, być może są ciężko chorzy, być może nie mają po prostu takich możliwości. Powodów jest wiele. Wybory są dla mnie taką minimalną, ale regularną i niewymagającą wielkiego wysiłku okazją do okazania swojej troski i odpowiedzialności za coś więcej niż osobisty świat niezależnie od własnych zdolności i możliwości. Udział w wyborach jest wręcz warunkiem koniecznym bycia pełnoprawnym członkiem wspólnoty czy to na szczeblu lokalnym, czy w skali ogólnokrajowej. Jeśli z jakichś powodów nie jesteś w stanie zrobić nic dla ogólnego dobra społecznego, to przynajmniej głosuj.

3 thoughts on “Piątek, 12 czerwca 2020

  1. W 1989 głosowałam w konsulacie w Nowym Jorku. Pamiętam jak mówiłam do koleżanki “i po komunistach”. Tamte wybory i wybory w USA z 2016 roku są dla mnie najbardziej pamiętne. Izo ty jesteś Super Star patriotką.
    Wzorem obywatela. Podziwiam twoje przywiązanie do Polski i społeczną odpowiedzialność Mam nadzieję, że Polska odwdzięczy ci się tym samym. P.s. nie tęsknisz za studiem z tarasem w stronę morza i balkonem w stronę gór? Bo ja bym strasznie tęskniła.

    Liked by 1 person

  2. Pięknu i mądry tekst. Ja, w przeciwieństwie do człowieka pełniącego aktualnie funkcję Prezydenta RP doskonale pamiętam 4 czerwca 1989 roku. To były, mimo, że miałem wtedy 27 lat pierwsze wybory w moim życiu. Pamiętam z jakim uczuciem, graniczącym z euforią wrzucałem do urny kartkę wyborczą. I pamiętam to, co stało się potem. Radość. Już wiedzieliśmy, że „4 czerwca skończył się w Polsce komunizm”. Uczyliśmy się wolności i demokracji, bo przez bandytów takich jak ślepowron nie mieliśmy takiej szansy wcześniej. Dziś jestem dumny, że my, Polacy wywalczyliśmy sobie państwo, w którym można, w sposób demokratyczny wybierać swoich przedstawicieli do sejmu, samorządów a także swojego prezydenta. Nawet takiego, jak mamy dzisiaj. On przeminie, ale jego małość będzie zapamiętana. Nikt nie ma prawa, moralnego prawa odbierać nam, Polakom radość z tego dnia. Jestem, jesteśmy ponad to. Cieszmy się. Cieszmy się z naszej Wolności i nie dajmy jej sobie odebrać.

    Liked by 2 people

  3. Bardzo ładnie i mądrze! Jedno bym wyraźniej zaznaczyła- kobiety nie czekały na przyznanie im prawa głosu- wywalczyły je sobie! Podobnie jak Polacy przed rokiem 1989, podobnie jak czarnoskórzy mieszkańcy Stanów…
    Tak to już jest w społeczeństwach ludzkich, że nikt niczego nie otrzymuje za darmo, choć jednym jest niewątpliwie łatwiej niż innym. Walka o równouprawnienie zabrała kobietom ponad sto lat protestów, petycji, głodówek, strajków, aresztowań. W Anglii tuż przed I wojną światową- nawet działań bardziej radykalnych: przykuwania się łańcuchami do ogrodzeń, przerywania wystąpień przeciwników politycznych czy podpalania skrzynek pocztowych i pustych budynków -gdy inne środki zwrócenia uwagi na niesprawiedliwość zawodziły. Jedną z bohaterek ruchu była Emily Davison, która zmarła pod kopytami konia, należącego do króla Jerzego V podczas gonitwy Derby w roku 1913. Sufrażystki (od łac. suffragium – głos wyborczy) ogłosiły strajk głodowy. Władze zareagowały wprowadzeniem prawa, które zezwalało na czasowe zwolnienie więźnia ze względu na stan zdrowia – policja mogła jednak w każdej chwili doprowadzić go, czy raczej ją, do więzienia z powrotem. Nazywano tę praktykę prawem “kotka i myszki” (Cat and Mouse Act), bo władze chciały uniknąć strajków głodowych, które zdobywały sufrażystkom sympatię społeczną.
    Mimo represji walka o prawa kobiet trwała nadal po obu stronach Atlantyku. Tuż po I wojnie światowej kobiety amerykańskie pod przywództwem Alice Paul and Lucy Burns zorganizowały szereg protestów przeciw administracji prezydenta Wilsona, porównując swoje położenie do ciężkiego losu obywateli pokonanych Niemiec… W innych krajach też nie ustawała walka. Zwykle zdyscyplinowana i spokojna, ale nieustępliwa. Kobiety uparcie zdobywały wykształcenie, pokonując uprzedzenia, szykany, niechęć. Maria Skłodowska – Curie należała do takich pionierek i – w jej wypadku – od razu prześcignęła najwybitniejszych męskich konkurentów. Była, i pozostaje dotąd, jedynym uczonym w historii uhonorowanym Nagrodą Nobla w dwóch różnych dziedzinach nauk przyrodniczych. Ale gdy w roku 1911 zgłosiła swoją kandydaturę do Francuskiej Akademii Nauk, przepadła w głosowaniu, choć rzecz miała miejsce już po Noblu, choć była już trzykrotną laureatką Akademii Nauk w Paryżu i posiadała doktoraty honorowe wielu uniwersytetów w Europie. Pół wieku później w Anglii jej koleżanka, Rosalind Franklin, której badania metodą rentgenografii strukturalnej walnie przyczyniły się do odkrycia struktury DNA i za które zapłaciła rakiem i śmiercią w wieku jedynie 38 lat, ciągle nie miała wstępu do klubu dla naukowców w Cambridge, wciąż zarezerwowanego wyłącznie dla mężczyzn…A moja córka w Stanach, w szpitalu uniwersyteckim w w czasie obchodu i spotykania nowych pacjentów jeszcze w teraz, w 21 wieku, bywa odruchowo traktowana jako pielęgniarka, podczas gdy towarzyszący jej student- mężczyzna uważany jest za lekarza.. Ona nie ma nic przeciwko poprawieniu choremu poduszek czy podaniu szklanki wody, ale założenie z góry, że kobieta jest w roli podrzędnej doprowadza ją – wewnętrznie:-)- do szewskiej pasji..
    Przepraszam, rozpisałam się..

    Liked by 1 person

Leave a comment

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.