Sobota, 22 sierpnia

Normalnie, nienormalnie

„Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że już niedługo znów będziemy gotować zupy?” – zapytałam męża, sprawdzając prognozę pogody na następny dzień, która zapowiadała znaczne ochłodzenie, bo temperatura z 93 stopni Fahrenheita miała spaść do 85. Przymknęłam oczy i poczułam zapach rosołu, pyrkającego na kuchence. „Idzie jesień” – dodałam melancholijnie. 

To prawda, od kilku dni jest chłodniej, może nie w sensie temperatur, ale jakby lżej jest oddychać. Ta niewątpliwa poprawa naszego codziennego bytu, ma swoje niedobre strony: wieczór zapada znacznie szybciej niż jeszcze kilka tygodni temu i jest to, niestety, mocno już zauważalne… Spacery wzdłuż rzeki, po ósmej wieczorem, odbywają się w całkowitych ciemnościach, robaczki świętojańskie wzlatują w niebo z rzadka, a świerszcze grają na pół gwizdka. Woda w basenie u E-ów wieczorami nie jest już tak miła, jak jeszcze tydzień temu i trzeba się przez dobre kilka minut przyzwyczajać do jej chłodu. Do końca lata jeszcze miesiąc, jeszcze kilkadziesiąt dni, ale jesień już złożyła chłodny powitalny pocałunek na rozgrzanej skroni sierpnia. 

Jakoś tam wracamy do normalności. Oczywiście, jest to semantyczne oszustwo, bo nowa „normalność” nie ma nic wspólnego z prawdziwą normalnością. Nie jest przecież normalne, że nosimy na twarzy maseczki. Nie jest normalne, że bez ustanku, niczym armia ladies Mackbeth, szorujemy ręce. Nie jest normalne, że stoimy przed sklepami w kolejkach, bo w jednym momencie nie powinno być w środku więcej niż tyle to, a tyle osób. Nie jest normalne, że nie ma mnie w sierpniu w Polsce, przez cały miesiąc, tak jak to się działo przez ostatnie niemal 20 lat. Nie jest normalne to, że tęsknota, niepokój, poczucie zagrożenia, lęk, obawa stały się w naszym życiu dominującymi uczuciami. I że towarzyszy im ciągłe, bezustanne napięcie, chora drażliwość, jakby ktoś bez ustanku przesuwał metalowym przedmiotem po szybie. Staramy się być dla siebie dobrzy i wyrozumiali, usuwamy sobie spod nóg najmniejsze nawet przeszkody. Ale i tak na wszystkim kładzie się cień…

Kiedy przed tygodniem napisał do mnie Janek Niebudek, ongiś dziennikarz Trójki, a od niedawna członek zespołu tworzącego nową stację radiową „Radio Nowy Świat”, z zaproszeniem do rozmowy o Nowym Jorku, pomyślałam sobie, że przecież nie mam nic do powiedzenia ponad to, o czym piszą w NYT. Codzienny covidowy serwis przynosi nowe statystki, pokazuje opadające i wznoszące się strzałki, artykuły relacjonują kolejne konferencje prasowe gubernatora Cuomo albo burmistrza de Blasio. Ja już szósty miesiąc oddycham świeżym powietrzem Westchester i cieszę oczy zielonością otaczających mnie licznych parków. O Mieście nie myślę. Zerwaliśmy stosunki i staram się, jak opuszczona i zraniona żona, znaleźć sobie nowego, interesującego partnera.

Ale Jankowi powiedziałam, że tak, chętnie opowiem, co się tu dzieje. Postanowiłam więc pojechać na Manhattan, na rekonesans. Nie, nie samochodem, ale normalnie, używając środków masowego transportu. Szykowałam się długo, sprawdzając wielokrotnie, czy mam płyn do dezynfekcji rąk, czy w torebce tkwi zapasowa maseczka, czy działa telefoniczna aplikacja do kupowania biletów. Miałam tremę. Ostatni raz wsiadałam do naszej podmiejskiej kolejki w połowie czerwca, a ten ostatni raz był pierwszym razem od połowy marca. Krótkie i nieliczne wycieczki samochodem na Greenpoint zaczęłam odbywać zupełnie niedawno, a i tu poprzestałam na trzech czy czterech razach. W większości wyprawy te wiązały się z kampanią prezydencką Rafała Trzaskowskiego. Tym razem miałam pojechać, żeby sprawdzić, czy moja i Nowego Jorku relacja jest jeszcze do uratowania. Czy pamiętamy o sobie nawzajem.

Zeszłam więc schodami do naszej stacji kolejowej, która mieści się w dolinie rzeki Hudson, płynącej równolegle do ulicy, przy której mieszkamy. Na peronie stało kilka osób, wszyscy z zakrytymi ustami i nosem. Przypatrywano mi się z uwagą – zapewne z powodu mojej nowej maseczki. Już dawno przewidziałam, że będzie to element mody, atrybut nowej, nienormalnej elegancji. Czarna, haftowana w złote kwiaty maseczka, została uszyta w Kenii. Druga, jasna, także haftowana w kwiaty, przyszła z Wietnamu. Nie wiem, ile z 35 dolarów, które za nią zapłaciłam dostanie do ręki jakaś wietnamska dziewczyna. Pewnie niewiele… Moja maseczka budziła zainteresowanie i nawet ktoś mnie zapytał, gdzie kupuje się takie cuda.

Pociąg przyjechał opóźniony o dziesięć minut. Zdążyłam zejść nad samą rzekę i sfotografować kormorana, który przycupnął na drewnianym palu. Niebo było zachmurzone i ściana Palisades pogrążyła się w zielonym cieniu. Narysowany świetlistą kreską most Tappan Zee przecinał ciemną nitkę rzeki. Patrzyłam na znany krajobraz, który od jedenastu lat nie przestaje mnie zachwycać. Nawet nie wiem, ile mam w swoim telefonie zdjęć rzeki, skał i nieba nad nimi. W ostatniej chwili, sekundę przedtem zanim otworzyły się automatyczne drzwi wagonu, nad rzeką rozsunęły się chmury i las porastający skały, stanął w słońcu. 

W pociągu wcale nie było luźno. W każdym rzędzie siedziała jedna osoba. Wchodząc do wagonu starałam się trzymać w znacznej odległości od współpasażerów. Miałam wrażenie, że wszyscy patrzymy na siebie podejrzliwie. Konduktor sprawdzający bilety wyciągnął w moim kierunku skanującą maszynkę na całą długość ramienia. Na kolejnych stacjach mało kto wsiadał. Patrzyłam przez okno, rzeka płynęła tak samo jak pół roku temu. Ale sylwetka miasta wydała się inna – jakby w kilku ostatnich miesięcy praca na placach budowy toczyła się normalnie i jakby miastu przybyły nowe wieżowce. „To niemożliwe – pomyślałam. – Wydaje mi się. Po prostu nie pamiętam”.

Po pół godzinie byłam na Grand Central. Zakochałam się kiedyś w tym dworcu od pierwszego wejrzenia, w jego architekturze, wysokich oknach, w sklepieniu głównej hali, okrągłym zegarze na jej środku. A także w kolorowym tłumie, który śpiesznie przewala się ku wyjściom na miasto lub w przeciwnym kierunku – na perony. W czasach normalności jestem tam dwa razy dziennie, w drodze do i z pracy. Zazwyczaj spieszę się, czas mam dokładnie odmierzony, żeby zdążyć, na ukos przebiegam przez główną halę, ale przebijając się przez ciżbę, kątem oka zawsze zauważam coś szczególnego: pannę młodą pozującą na tle stylowych ścian dworca do zdjęcia, dziewczynę z kotem, stojącą w kolejce po bilet, małą dziewczynkę ćwiczącą baletowe pas. Tym razem nie było żadnych atrakcji, żadnych nowojorskich atrakcji. Żadnego tłumu. Żadnych turystów. I było cicho.

Powoli przeszłam przez dworzec. Pusto. Na zewnątrz, przed głównym wejściem, stały rzędem żółte taksówki. O czwartej po południu nie było na nie chętnych. Znudzeni kierowcy patrzyli bez emocji na zbliżającą się w ich kierunku dziewczynę z walizką na kółkach. Podejdzie? Nie podejdzie? 

Na Czterdziestej Drugiej Ulicy panowała cisza. Uderzająca cisza. Nie było słychać klaksonów niecierpliwych kierowców, poganiających się nawzajem. Nieliczne samochody poruszały się bez pośpiechu, jakby wcale nie zależało im na pokonaniu czerwonej fali świateł. Majestatycznie płynęły na zachód, w kierunku Times Square. Na przystanku bezszelestnie zatrzymał się prawie pusty autobus i błysnął napisem: „Maska obowiązkowa”. Pod ścianą dworca nie było ani jednego młodego człowieka z kartonowym ogłoszeniem: „Brakuje mi 36 dolarów do biletu powrotnego do domu. Pomóż mi wrócić do mamy”. Sklep Banana Republic kusił napisem: „We are open”, ale w środku nie było nikogo. Na rogu Vanderbilt zadarłam do góry głowę. Obrzydliwy, nudny 67-piętrowy biurowiec, którego budowę zaczęto cztery lata temu i który przygniata swoim ciężarem lekki, koronkowy budynek dworca, jest prawie na ukończeniu. Tylko po co, skoro i tak biurowce stoją puste i pewnie jeszcze długo tak będzie?

Postanowiłam przejść się w kierunku Piątej Alei. Było niemal pusto: pojedynczy przechodnie, żadnych koleżanek, które razem wyszły z pracy i podążały w tym samym kierunku, żadnych grup pokrzykującej młodzieży. I znów, żadnych turystów z zadartymi w górę głowami, stojących na drodze spieszącym się nowojorczykom. Mijały mnie nieliczne osoby, w większości z zakrytą twarzą. Ci, którzy masek nie mieli, byli w większości białymi mężczyznami w średnim wieku.  Dlaczego tak trudno przekonać ludzi, a zwłaszcza mężczyzn, do zwykłej, ludzkiej solidarności? 

Doszłam do rogu Piątej i Czterdziestej Drugiej, przecięłam ulicę i zajrzałam do Bryant Park. O dziwo, na wielkim trawniku wypoczywali ludzie. Jakaś kobieta z dzieckiem przecinała łąkę ciągnąc za sobą pled. Ale nawet tu nie było słychać normalnego gwaru ludzkich głosów. Może to maski wytłumiły rozmowy? Wyciszyły nas?

Wracałam do domu godzinę później. Jeszcze nigdy moja wizyta w Midtown nie była tak krótka i tak dziwna. Nie, nie odetchnęłam atmosferą Miasta. Nie odetchnęłam z ulgą, wsiadając do pociągu. Nikt mnie nie potrącił, nie musiałam się przepychać. Nie było normalnie…

Nic nie jest normalne. Poza dwiema rzeczami – nienawiścią i głupotą. Te mają się dobrze, jak nigdy przedtem. Kwitną i rozwijają się. Można by powiedzieć, że karmią się nieszczęściem, jakie spotkało świat. Tuczą się chorobą, samotnością i strachem.

Kilka dni temu rozpoczęła się konwencja demokratów, na której nominowano Joe Bidena na kandydata w wyborach prezydenckich jesienią. Ta niekonwencjonalna konwencja odbywa się, ze względów bezpieczeństwa, w przestrzeni wirtualnej. Bez tłumów zgromadzonych w jednej wielkiej hali, bez transparentów, flag, błyszczących cekinów i białych, czerwonych i niebieskich skrawków papieru zrzucanych z sufitu na zebranych. Bez okrzyków, skandowania i oklasków. Jest poważnie i solennie, uroczyście. Amerykanie wiedzą, że od nadchodzących wyborów i od tego, kto je wygra zależy, czy Ameryka pogrąży się całkiem w coraz bardziej ogarniającym ją chaosie. Czy to mocarstwo, które w tej chwili chwieje się w posadach, odzyska równowagę…

W pierwszy wieczór konwencji główną mówczynią była Michelle Obama. Zatroskana i poważna, w widoczny sposób przejęta zarówno sytuacją w US, jak i swoją rolą na konwencji, jednym zdaniem wyraziła to, o czym wszyscy wiemy: „Trump is the wrong president for our country”. I podkreśliła – to od nas wszystkich, od wszystkich obywateli tego kraju, uprawnionych do głosowania, zależy, czy pozbędziemy się człowieka, który nie tylko jest kłamcą i oszustem, ale który zwyczajnie nie nadaje się do przewodzenia narodowi. 

Michelle Obama, screen shot

Jeszcze tego samego wieczoru na forach internetowych rozgorzały dyskusje, rozpętały się awantury. Ilość obelg, wyzwisk, oskarżeń w stosunku do mądrej, inteligentnej, pracowitej Michelle nie miała miary. Przeglądałam to wszystko w przerażonym zdziwieniu. Bo, na przykład, jak można napisać, że szkolny program żywieniowy, wymyślony przez Michelle Obamę w związku z rosnącą otyłością amerykańskich dzieci (prawie 14 milionów, czyli niemal 20 procent dzieci i młodzieży w wieku 2-19 cierpi na otyłość) to jedzenie, którego nie chciałyby jeść nawet – pardonne-moi – świnie? Jak można wierzyć w stworzone od początku do końca konspiracyjne teorie, jak na przykład ta o Pizzagate? Jak można poniżać siebie i swoją własną inteligencję wierząc w bzdury, kłamstwa, miejskie legendy i na dodatek opowiadać o tym publicznie? Czy jest to kwestia tylko i wyłącznie wykształcenia czy też jakiejś, niezrozumiałej dla mnie, potrzeby noszenia w sobie nienawiści, pogardy? Nie chcę przytaczać obelg, fałszywych oskarżeń, pomówień i wyzwisk. Ale nie mogę nie oprzeć się przekonaniu, że pandemia niczego nas nie nauczyła. Że tak, jak nie lubiliśmy się przedtem, tak nie lubimy się dalej, a może nawet bardziej. Że nie ma solidarności, sympatii, współczucia. Nie ma dzielenia wspólnego losu…

Nie chcę kończyć w minorowym nastroju. Miejmy nadzieję, że – jak przez tysiąclecia – wciąż nad złem, nienawiścią i głupotą będzie brał górę zdrowy rozsądek, rozum i szacunek. 

PS. Wczorajszy dzień spędziłam na plaży. Sama, samiuteńka. Leżałam w słońcu, wchodziłam do wody, raczyłam się chłodnym białym winem i czytałam. Poza obowiązkowymi lekturami przeglądnęłam wiadomości i nagle! Radość!  MoMA otwiera się w przyszłym tygodniu, 27 sierpnia! Metropolitan Museum dwa dni później! Whitney Museum powita zwiedzających 3 września. Oczywiście, regulacje przewidują sprawdzanie temperatury, ograniczoną liczbę gości, limitowany dostęp do wielu sal wystawowych, wymagają również masek i zachowania odległości ale ważne, że drzwi instytucji kulturalnych powoli stają się dla nas dostępne. Niestety, Metropolitan Opera, Carnegie Hall i inne sale koncertowe nowy sezon będą prezentować online. Ale ostrożności nigdy za wiele. Poczekamy. 

PPS. 19 sierpnia minęła trzecia rocznica śmierci Janusza Głowackiego. W osobnych zakładkach blogu opublikowałam mój dawny wywiad z pisarzem oraz recenzję jego książki “Z głowy”, która ukazała się w 2004. Zapraszam.

11 thoughts on “Sobota, 22 sierpnia

  1. Pozwala oddychac tamtym powietrzem ,za którym tęsknie.
    Jest smutno i samotnie jak nigdy w NY .
    Ale to wciąż jest tez nasze miasto i nasze miejsce na Ziemii.I nawet jeżeli nie będzie jak dawniej bo nie będzie ,to my z tego miasta nigdy nie będziemy mogli wyjechać i zapomnieć.

    Like

  2. You painted a very sad and depressing picture. You concentrate on stupidity and ignorance of some people. Why ?
    Even in this tragic moments, good things are happening.
    We all have been so busy living the ‘life,’ We rarely had time to think and reflect. This crazy time offered us a new perspective on everything we have taken for granted for so long.
    Look around, skies are bluer, fewer cars are crashing, carbon emissions are down globally and our planet has had a chance to rejuvenate.
    Not having a reason to go to Manhattan, we explored and found wonderful places in the area where we live.
    Let’s try to do our best.
    Regarding soups….hmmmm… love them so much, never stopped cooking them.

    Like

    1. Oh, of course good things happen and skies are beautiful indeed. With cars and accidents, the matter is not entirely clear: apparently in some states more accidents happened, because little traffic on the road encouraged drivers to drive at crazy speeds. The same applies to carbon dioxide emissions. Indeed, we released less into the atmosphere, but scientists say it won’t help us anyway: https://www.nationalgeographic.com/science/2020/05/plunge-in-carbon-emissions-lockdowns-will-not -slow-climate-change / # close

      No, I don’t think I’m focusing on the stupidity and ignorance of others, at least not entirely 😉 But as a journalist I cannot help but notice how deceptive propaganda works, how bad emotions are released, how logic ceases to matter, and how democracy collapses before our eyes. I believe that we cannot ignore it, we cannot fail to react.

      My favorite – tomato soup made from scratch using garden tomatoes. Can’t wait to make one, but for us it’s too hot for hot soups.
      We had a fantastic gazpacho a few days ago…

      Like

  3. Czy zdrowy rozsądek i mądrość zwyciężą z głupotą i zawiścią? Nie wiem. Prawdę mówiąc, mam wrażenie, że coraz mniejsze mają szanse. Potrzebujemy jakiejś aksjologicznej rewolucji, która dokonałaby się w sferze komunikacji. Chytrego, może makiawelicznego planu zaorania populistów i głupich szkodników-frustratów w sferze publicznej. Może tak naprawdę chodzi mi dokładnie o to samo, co Tobie, droga Autorko. Tylko martwi mnie to, że po tej samej stronie barykady błądzimy jak dziecko we mgle, podczas gdy przeciwnik ostrzy pazury i kły szczerzy.

    Liked by 1 person

      1. Pewnie też i dlatego, tylko jak uczyć komunikacji pokolenie sześćdziesięciolatków, którzy WIEDZĄ czy czterdziestolatków skupionych na karierach, wykorzystywaniu genetycznie wdrukowanego sprytu i pielęgnowaniu własnego indywidualizmu w kontrze do zdrowo pojętego kolektywizmu? Coraz częściej czuję się jak naiwniak, coraz mniej mam poczucia sensu, coraz bardziej widzę potrzebę cwanej rewolucji, która byłaby przeprowadzona równolegle ze szlachetnym, społecznym działaniem. Tyle że trzeba jeszcze mieć energię, żeby coś takiego wcielić w życie. Więcej o tym pisałem w komentarzu do wpisu o braku światła.

        Cała przyjemność po mojej stronie.

        Like

Leave a comment

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.