Wtorek, 6 lipca 2021

Ateński ptaszek

Do Aten jechała wezwana telegramem z organizacji „Lideryka”. Tam złożyli podanie o emigrację, stamtąd otrzymali dokumenty zezwalające na pobyt w Grecji (ale nie na pracę!), tak zwane adia paramoni; stamtąd wreszcie przyszło wezwane na rozmowę w ambasadzie kanadyjskiej, kwalifikującą do wyjazdu. Rozmowę mieli już za sobą, takoż szczegółowe badania lekarskie, kiedy w skrzynce pocztowej w ich kalamatiańskim mieszkaniu znalazł się nagle telegram, wzywający do przyjazdu do Aten. Wzywano tylko ją. Powodu nie podano, telefon w „Lideryce” był bezustannie zajęty, musiała jechać. Tym razem, ze względu na powagę sytuacji, odżałowała pięćset drachm i zdecydowała się na podróż autobusem – droższym niż pociąg, ale wygodniejszym i znacznie szybszym. Pociągiem bowiem jechało się z Kalamaty do Aten około dwunastu godzin, autobusem tylko pięć. 

To jednak nie było najważniejsze. Prawdziwa różnica polegała na tym, że pociąg jechał przez góry. Zakolami, po szynach, które wznosiły się i opadały, poprzez gaje oliwne i pomarańczowe, pośród skalnych urwisk, które nagle wyrastały po obu stronach toru kolejowego. Pociąg przetaczał się leniwie przez małe stacyjki, wydawało się, że krążył wokół tych samych miejsc po wiele razy, zataczał koła, tak jakby jego szyny ułożone były w serpentynę, stawał nagle wpół drogi bez żadnej racji. Podróż pociągiem dostarczała bezustannych zachwytów krajobrazami i ludzkiego teatru, odgrywanego przez krzykliwie spierających się Greków. Gwar, kolory, zapachy, wreszcie dźwięk obcej mowy — to wszystko rekompensowało niewygodę twardych, zgiętych się pod kątem prostym ceratowych siedzeń. 

Taka podróż bywała też wycieczką w dzieciństwo, jak wtedy, gdy po raz pierwszy jechała do Kalamaty i nagle pociąg zatrzymał się na uśpionej stacyjce. Z niedużego budyneczku wychodziły ubrane w czerń kobiety. Wspinając się po wysokich stopniach do wagonu z głośnym westchnieniem podnosiły ciężkie wiklinowe kosze, wypełnione cytrynami. Po prawej stronie toru z wolna przesuwała się wsparta na dwóch żelaznych słupach tablica z nazwą — Nemea. Zdumiona oczywistością tego znaku, jego niezaprzeczalną biało-czarną obecnością na tle zielonych zarośli, zamknęła oczy… Pod palcami poczuła szorstką fakturę płóciennej okładki „Mitów greckich”, pierwszej samodzielnie przeczytanej przez nią książki. Płótno miało szarogołębi kolor, taki, jakie miewa greckie zimowe niebo, wokół tytułu biegł wypukłym zygzakiem buraczkowy meander. Stronice tekstu, wydrukowanego na nędznym papierze, przedzielały czarno-białe fotografie posągów, waz i ruin. Lubiła zostawać w domu i czytała książkę po wiele razy – od pierwszej strony do ostatniej i na wyrywki. W kątach pokoiku na poddaszu kryły się centaury i nimfy, czasem czytając mit o Heraklesie wyobrażała sobie, że jej błękitna nocna koszulka zapala się jak szata Dejaniry. W dziecinnych snach pobrzmiewały dźwięki fletu na przemian z chrzęstem zderzających się ze sobą tarcz… Wyobraźnia przenosiła ją w czasie, kazała myśleć o sobie mitycznymi imionami – Semele, Eos, Marpessa… A teraz pociąg mijał powoli miejsce, które najzwyczajniej w świecie nosiło nazwę – Nemea. Otworzyła oczy i spojrzała znów na czarno odziane kobiety. Czy przejmowały się na co dzień tym, że właśnie tu niejaki Herakles wykonał swą pierwszą pracę zabijając lwa, z którego później ściągnął skórę, mającą chronić go przed grotami strzał? Czy wierzyły, że w górskich zaroślach, tuż obok ścieżki prowadzącej do świętej góry Apesas, mógł wciąż czaić się lew, a nad strumieniem w dolinie w każdej chwili mogło zatrzymać się Siedmiu wyruszających przeciw Tebom? 

Ale tym razem do Aten jednak jechała autobusem. Był październik, dni wciąż jeszcze były cieple, ale ściemniało się szybko, już około siódmej wieczorem zapadał zmrok. Autobus wspinał się krętą szosą w górę, ciemne ściany skał stawały się groźne niczym zamarli w bezruchu cyklopi. Przed Argos droga zaczęła gwałtownie opadać, zaczynały się gaje pomarańczowe, znak, że ponad połowa drogi była już przebyta i że do Aten wcale blisko. Jeszcze przeskok przez Kanał Koryncki, pożegnanie z Arkadią, a potem spokojna szeroka droga wzdłuż brzegu morza, do wzgórz okalających Ateny. Reflektory autobusu rzucały długie światła, wyławiając z ciemności szczegóły: a to kapliczkę z palącą się świeczka za kogoś, kto zginął w tym właśnie miejscu, a to samotny cyprys z pochylonym, jakby nadłamanym, czubkiem, a to biały napis na betonowej bandzie, głoszący wszem i wobec, że „Lianni – putana”. Dimitra Lianni miała wówczas trzydzieści kilka lat i towarzyszyła od jakiegoś czasu dwa razy starszemu od niej premierowi Papandreu. Kiedy w kilka lat potem Papandreu umarł, Dimitra, będąca już żoną, pokazała światu nabrzmiałą od łez i smutku twarz, odrzucając zwyczaj pierwszych dam, które w takich razach zakładają dyskretne ciemne okulary. 

Ateny nie przyjmowały do wiadomości, że minęło lato. Ulicami śródmieścia płynął kolorowy tłum, otwarte do północy sklepy jubilerskie świeciły przeładowanymi zlotem wystawami. Pod Akropol nie docierał ani górski wiatr, ani morska bryza. Cudzoziemcy zaglądali do tawern, przez otwarte szeroko drzwi buchało na zewnątrz bouzuki, pachniało rozgrzaną oliwą. Na Omonii gromadzili się mężczyźni. Najpierw po czterech, sześciu, potem już kilkunastu, rozprawiali głośno, wymachiwali rękami, czasem zaczynali się szarpać. Potrząsając pięściami i doskakując do siebie niczym rozsierdzone koguty, chwytali się za poły jasnych koszul i wykrzykiwali gniewnie malaka!  W grudniu miały się odbyć wybory, prawica nie przebierała w środkach, co dzień wybuchały skandale. Ujawniano po kryjomu nagrane taśmy z zapisami rozmów telefonicznych, oskarżano lewicę o korupcję, kochankę Papandreu o posiadanie innych kochanków, kolejnych ministrów o pederastię, zoofilię.

Spieszyła się. Powinna była dotrzeć na Kolonaki jak najszybciej, czekano tam na nią. W końcu nazajutrz był normalny dzień pracy, a znajomi, u których miała się zatrzymać, zapewne wstawali wcześnie. Jechała tramwajem; nagle przypominając sobie cel wizyty w Atenach niepokoiła się, co też przyniesie jutro, czy przypadkiem cała sprawa z Kanadą nie okaże się niewypałem. Poprawiała właśnie spadającą z ramienia torbę, kiedy jakiś smolistooki agori przesunął się w kierunku wyjścia, ocierając się o nią całym ciałem. Cofnęła się nieco, nie było to nieprzyjemne, nie wzbudziło też zaciekawienia. Ot, można było powiedzieć, że to tramwaj przechylił się na szynach skręcając w uliczkę wiodącą pod górę. Agori wysiadł na następnym przystanku, ona przejechała jeszcze dwa i po chwili witała się z Wandą i Adamem. Jeszcze siedzieli przez godzinę, pocieszali się wzajemnie, snuli opowieści o czekającym ich w Kanadzie eldorado. Naiwni, nie wiedzieli, że tęsknota za Helladą chwyci ich za gardło obmierzłą łapą na pierwszym kanadyjskim lotnisku i nie puści przez wiele lat.

Następny dzień miał być bardzo intensywny: najpierw wizyta w „Lideryce”, dowiedzieć się czego chcą, a potem podjąć konieczne działania, jeśli okażą się potrzebne. Żegnała się z gospodarzami wczesnym rankiem, jeszcze tylko chciała sprawdzić, czy dokumenty są na miejscu. Leżały spokojnie w przegródce, obok leżał powrotny bilet do Kalamaty, ale …nie było portmonetki. Sprawa była jasna — agori, który tak zalotnie ocierał się o nią poprzedniego wieczoru, miał w tym swój cel. Emigrant, jak ona? Przypomniała sobie, że wymamrotał słowo signomi niewyraźnie. Tak czy inaczej, nie miała żadnych pieniędzy. Adam dał jej pięćset drachm. 

– Oddasz w przyszłym roku w Kanadzie – zaśmiał się. – To tylko niecałe cztery dolary, a my będziemy tam świetnie zarabiać. 

Tramwajem dojechała do Omonii. Pomnik Nike wzlatującej ku niebu, wycięty z położonych na sobie dziesiątek szyb, jeszcze mokry od nocnej rosy, mienił się tysiącem iskier. Biuro „Lideryki” było na Marni, zaraz przy Omonii, nie musiała nawet specjalnie szukać. Biegła prowadzącą w dół ulicą… Oby tylko mieć już wszystko załatwione i czego oni chcą ode mnie — myślała. Rozrośnięta tleniona blondyna o chrapliwym, spalonym tytoniem głosie szybko znalazła dokumenty. 

– Kukla mou, musisz zrobić dokładne badanie wzroku. Ponieważ nosisz okulary, ambasada kanadyjska chce się upewnić, że nie stracisz wzroku za kilka lat i Kanada nie będzie musiała cię utrzymywać – zaśmiała się głośno. Wręczając jej kopertę z odpowiednimi drukami, wyjaśniła resztę szczegółów: Szpital był zaraz przy Likavitosie, gabinet doktora Giftakisa znajdował się niedaleko hotelu Hilton, tuż za Odos Amalias. Najpierw miała się udać do szpitala na szczegółowe badania, potem z wynikami pojechać do Giftakisa, który zaczynał przyjmować dopiero o piątej trzydzieści. O szóstej trzydzieści odjeżdżał ostatni autobus do Kalamaty. 

Już w południe była po badaniach. Bolały ją nogi, chciało się jej pić, z pięciuset drachm niewiele zostało. Na trawnikach pod Parlamentem leniwie kołysały się wysokie dojrzałe trawy. Szła wolno, nie spiesząc się. Miała dużo czasu. Wchłaniała w siebie dźwięki i zapachy, wchodziła do małych sklepików z pamiątkami. Na półkach siedziały gipsowe fauny z wzniesionymi ku górze monstrualnymi członkami, twarze lubieżnie wykrzywione – prawie słychać było rechocący śmiech i dźwięk piszczałek. Obok szeregami ustawiły się Ateny roztropne, w długich chitonach, piersi skromnie zakryte, sylwetki wyniosłe i znacznie bardziej przykurzone niż stojące obok półnagie Afrodyty z wyraźnym zarysem odlanych w gipsie sterczących sutek. Afrodyty miały karminowe usta, ich białe gałki oczne patrzyły niewidząco przed siebie. Nad nimi czerniły się podrabiane ikony. Matki Boskie,Panagije bolesne i zamyślone w czarno-złotych szatach, obok święci: Nikolas, Pantaleon, Giorgos. 

W następnym sklepiku znów było to samo, w następnym sprzedawano różowe biustonosze, w innym miedziane garnuszki z długą rączką, briki, do parzenia kawy.

Na Place dopadła ją tęsknota. Jeszcze tu była, przewidywała, że wyjedzie za jakieś cztery miesiące, może pół roku, a już tęskniła do zapadających się w ziemię cerkiewek, do donośnego śpiewu kantorów, do walających się po ziemi kawałków kolumn, do wszystkich tych miejsc, które były bajkowe, nierzeczywiste, ale dobrze jej znane.

Spacerowała więc. Przystawała przy straganach, zanurzała ręce w hałdach migdałów, oliwek, wciągała nozdrzami zapach jabłek. W wąskich przejściach pomiędzy kramami przemykały się grube, nażarte koty.  W górze stał Akropol, oszukańczo biały. Propyleje otwierały się gościnnie.

Czas było wracać. Mimo że do gabinetu doktora Giftakisa dotarła grubo przed czasem, w poczekalni już siedziało kilka kirii. Poprosiła, żeby ją przepuściły, wyjaśniając przyzwoitą greką, że to tylko podpis na dokumentach, że autobus, że Kalamata… Kiwały głowami przytakująco, że tak, że rozumieją, że się zgadzają, szczęśliwe, że coś się wydarzyło, że będą miały okazję pogadać o tej jasnookiej ksenii. Doktor Giftakis nawet nie sprawdzał wyników badań, podpisał wszystko z uśmiechem, jeszcze tylko chciał koniecznie dodać, że czytał Sienkiewicza i że tak bardzo szanuje Polaków, ale ona już wypadała w wąską uliczkę, pędziła do Amalias, wpychała się do zatłoczonego tramwaju. 

Była szósta, kiedy wysiadała z tramwaju na Omonii. Biegła w dół przez Agios Konstantinosand, pamiętając, że trzeba skręcić w lewo, w Menandrou, a stamtąd jeszcze musi pokonać dwie przecznice, i dopiero na rogu Zinonos i Menandrou wsiądzie w autobus miejski 51, który zawiezie ją na Kiffissou, na dworzec autobusowy. 

Dziesięć po szóstej, bosa, z pantoflami w ręku stanęła obok niebiesko-białego autobusu. W środku siedziały dwie kobiety, okutane mimo upału w czerń, dwóch mężczyzn stało obok, paląc papierosy o duszącym zapachu. 

– Me synchoreíte, eíste o odigós? – wąsaty mężczyzna potwierdził: tak, to on jest kierowcą. – A kiedy odjeżdża ten autobus? — indagowała.

– Za siedem minut – odpowiedział spluwając na ziemię. Miała dość. Zmęczenie, napięcie, głód, pragnienie, brak pieniędzy i jeszcze perspektywa zostania na następną noc w Atenach, prawdopodobnie na dworcu autobusowym, bo już nie poszłaby na Kolonaki, a na hotel przecież nie miała pieniędzy. 

Rozpłakała się na głos. Nie wstydziła się wcale, szlochała dramatycznie, rozmazując po twarzy łzy. To był płacz żalu, nieszczęścia, rozstania.

I wtedy ten wąsaty zapytał: 

– Giatí klais, pouláki mou? DLACZEGO PŁACZESZ, MÓJ PTASZKU? 

Nie zdążyła skończyć opowieści o ukradzionych pieniądzach, o bilecie do Kalamaty, o tym, że autobus odjeżdża za dwadzieścia minut, a ona nie będzie miała co ze sobą zrobić, jeśli nań nie zdąży, kiedy wąsaty zawołał: 

– Bes mésa! – Krzyknął coś do siedzących w tyle autobusu dwóch kobiet i ruszył. 

Tego popołudnia w Atenach, autobus linii 51, ruszający według rozkładu jazdy o szóstej siedemnaście z przystanku na Zinonos nie tylko odjechał przed czasem. Na próżno czekali nań podróżni na kolejnych przystankach. Ci, którzy już tam przyszli, ze zdziwieniem patrzyli, jak przekraczający dozwoloną prędkość autobus, mijał przystanek bez zwalniania. 

Jazda trwała nie więcej niż 15 minut. Kierowca tuż przed dworcem autobusowym skręcił nagle i wjechał w jakąś podrzędną, wydawałoby się, drogę. Z naprzeciwka nadjeżdżał drugi autobus. Wąsaty głośno zatrąbił i zamrugał światłami, wreszcie wyjechał na środek drogi tarasując przejazd. Zatrzymał się i wyskoczył na drogę machając rękami. Kierowca drugiego autobusu stanął zdezorientowany, wychylił się przez okienko i już zaczął gniewnie gestykulować greckim zwyczajem, kiedy wąsaty krzyknął:

– Anikse tin porta! 

Z sykiem otworzyły się automatyczne drzwi. Zapłakana stanęła za kierowcą, który wpychał ją do środka autobusu. Ludzie patrzyli z zaciekawieniem. 

– O mały włos, a byśmy się spóźnili – powiedział wąsaty…

7 thoughts on “Wtorek, 6 lipca 2021

Leave a reply to Krysstyna Cancel reply

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.