Niedziela, 5 września 2021

Ida

Skończyłam właśnie dyżur ze studentami i powoli zamykałam komputer. Zza okna dochodziły odgłosy gęstego deszczu, bębnienie o skrzynkę klimatyzacji nie ustawało.  Spodziewaliśmy się tego deszczu. NYT podawał już kilka dni temu, że zahaczy o nas Ida, a od kilkunastu godzin pojawiały się ostrzeżenia, że będzie padało i to mocno. Jak mocno? Mieszkając w Nowym Jorku jest się przyzwyczajonym do silnych opadów, do rwących potoczków wzdłuż krawężników, zaparowanych szyb w samochodach i kalekich, porzuconych parasolek. Chyba dlatego nie przejęłam się ostrzeżeniami, choć – rzeczywiście – z pracy wyszłam wcześniej, obawiając się korków i bezczynnego sterczenia na drodze. Ale już od czterech godzin siedziałam spokojnie w domu, zajęta pracą nie zwracałam uwagi na to, co się działo na zewnątrz. Nagle zadzwonił telefon. 

– Jestem na stacji w Glenwood – powiedział Michael. – Pociąg dalej nie pojedzie, zalało tory. 

I dodał, że jest przemoczony do suchej nitki i że trzęsie się z zimna. Telefon brzęknął. Mogłam od razu obejrzeć przez jaki deszcz musiał się przedzierać w drodze do stacji Metro North.

– Zaraz po ciebie przyjadę – zawołałam przejęta. – Marzę o tym, żeby rozprostować nogi. 

– Ależ nie, nie przyjeżdżaj, wezmę taksówkę – zaprotestował mój mąż. – Ty naprawdę nie wiesz, co się dzieje. Absolutnie nie wychodź z domu. 

Protestował jednak dość słabo, słyszałam, że jest zmęczony.  Nawet nie szukałam kaloszy, chwyciłam tylko klucze i wybiegłam z mieszkania. Zjechawszy na dół otrzymałam pierwszy znak, że nie powinnam wychodzić z domu – przez otwarte drzwi windy gwałtowną falą wdarła się do środka woda. Nie rozumiałam, co się dzieje – hol był zalany po kostki, a sąsiedzi szerokimi łopatami usiłowali kierować wodę na zewnątrz. Zlekceważyłam ten znak i wybiegłam z budynku. Zmagając się z wiatrem dotarłam do samochodu i zawróciłam w kierunku Glenwood. Stacja, na której czekał mój mąż, znajduje się jakieś siedem minut od domu. Byłam pewna, że wszystko potrwa nie dłużej niż 15 minut, może nawet nie będę musiała zjeżdżać na z głównej drogi, bo Michael po prostu przejdzie się do rogu ulicy i już za chwilę wrócimy do domu. Jakże się myliłam…

Minęłam skrzyżowanie z Odell, w świetle reflektorów błysnął przez chwilę moknący w deszczu kamienny Henry Hudson. Zaraz potem zobaczyłam blokujący drogę wóz straży pożarnej i samochód policyjny. Stojący w strugach deszczu policjant podbiegł do mnie i zawołał:

 – Nie możesz tam jechać! Na drogę spłynęła lawina błota! 

To był znak drugi, jeszcze bardziej wyraźny i konkretny. I ten znak też zlekceważyłam. 

Zawróciłam.  Szybko wykalkulowałam, że pojadę przez Hastings, zrobię kółko i dojadę do stacji w Glenwood z drugiej strony. Deszcz zacinał tak, że wycieraczki nie nadążały ze zbieraniem wody. Z drzew rosnących wzdłuż rzeki spadały na szybę samochodu drobne gałązki. Ale przecież… co mi tam taki deszcz… zaśmiałam się dodając sobie odwagi i zaczęłam sobie przypominać wszystkie zimowe sztormy z Edmonton. 

O ludzka pycho! Skąd bierze się w nas taka pogarda dla sił przyrody? Przecież oglądamy w telewizji mrożące krew w żyłach obrazy, a filmy katastroficzne już dawno przestały być fantazją… Dlaczego zatem naiwnie sądzimy, że właśnie nam nic się nie stanie? Już za chwilę miałam się przekonać, że moja wyprawa do Glenwood po męża nie była najmądrzejszym pomysłem. Tak jak nie było najmądrzejszym pomysłem to, że zwlekał do ostatniego momentu z powrotem z pracy…

Dalej było już wszystko nie tak. Przede wszystkim pomyliłam drogi. Zamiast jechać skrótem, przez North Broadway, pojechałam odruchowo tak, jakbym jechała do pracy – kierując się do drogi parkowej Saw Mill. Na Farragut Ave leżało zwalone wiatrem ogromne drzewo. To był znak trzeci i ten też nie zrobił na mnie wrażenia. O tym przekonałam się pięć minut później, kiedy skręciwszy w Saw Mill River Parkway nagle zorientowałam się, że wjeżdżam w coraz głębszą wodę. Chwilę potem moja mała czerwona honda brnęła przez rwącą rzekę, zanurzając się w niej prawie do połowy drzwi. 

Ogarnął mnie przestrach. Na litość boską, co się robi w takim wypadku? Czy mam jechać szybko czy wolno? Samochód nie wydawał się zadowolony z tego, co mu robiłam, wydawał dziwne dźwięki. Więc może się zatrzymać? Nie, to przecież nonsens – woda dostanie się do środka. Muszę jak najszybciej się stąd wydostać, dotrzeć do jakiegoś bezpiecznego miejsca – myślałam w panice. Z duszą na ramieniu przejechałam – jak skrupulatnie potem obliczyłam – około 600 metrów i dotarłam do skrzyżowania, z którego zjazd prowadzi do domu.

Na Executive Boulevard paliły się światła. Ostro skręciłam w prawo i zobaczyłam niewielki suchy wzgórek, tuż przy barierce. Zatrzymałam się i wreszcie mogłam ocenić sytuację. Zaparowane okna nie dawały mi odpowiedniej perspektywy, uchyliłam więc drzwi. Przede mną rozciągało się jezioro, a w nim stało dziewięć samochodów z wygaszonymi światłami, zanurzonych w wodzie do połowy kół.

Zadzwonił telefon. Mąż chciał wiedzieć, co się dzieje…

– Nie jadę dalej, musisz tam zostać – powiedziałam, bardzo uważając na to, by nie wyczuł zdenerwowania w moim głosie. – Zostaję tutaj i poczekam, aż przestanie padać.

– Dobrze – zgodził się Michael. – Uważaj na siebie. 

Rozłączyliśmy się. Rozhuśtane wiatrem światła na skrzyżowaniu zmieniały się jak gdyby nigdy nic… Zielone, pomarańczowe, czerwone, zielone, pomarańczowe, czerwone… 

Po godzinie otworzyłam znów okno. Woda sięgała do połowy koła. Samochody przede mną były już zanurzone powyżej reflektorów. Nagle w ciemnościach coś się poruszyło. Przez głęboką wodę brnęła mała postać, która w końcu dotarła do mojego samochodu. 

– Mogę z tobą posiedzieć? – zapytał kobiecy głos. – Jestem z tego srebrnego volva, o tam – postać machnęła ręką w kierunku coraz głębszego jeziora. 

– Jasne, wsiadaj – powiedziałam. Była północ. Postać miała na imię Hanna, i okazała się laborantką szpitalną, wracającą z dyżuru. Powiedziała mi, że mieszka w Chappaqua.

– O, to tam, gdzie mieszkają Clintonowie – ucieszyłam się, jakby to miało cokolwiek zmienić. 

Ale rozmowa niespecjalnie nam się kleiła. Hanna majstrowała coś przy telefonie i co chwilę dzwoniła do swojego laboratorium, żeby upewnić się, że wszyscy już wiedzą, że nie przyjdzie następnego dnia do pracy. Deszcz nie przestawał padać.  Wiatr chwilami wzmagał się i wtedy z pobliskich drzew spadała na samochód podwójna ilość wody, tak jakby ktoś robił szeroki zamach konewką. 

O drugiej znów zadzwonił Michael. Był już w domu. Ktoś z rodziny czekających na stacji Glenwood ludzi dotarł tam samochodem i Michael zabrał się z nimi. Wysadzili go koło szpitala, który stoi na wzniesieniu jakieś pół mili od naszego domu i stamtąd już dotarł do naszej ulicy. Przynajmniej tyle – pomyślałam i znów otworzyłam okno. Niebo stało się dziwnie jasne, tak jakby za chwilę miało świtać. 

Padało zdecydowanie słabiej. Na skrzyżowaniu zabłysły światła. Z ogromnego samochodu, ni to ambulansu ni to wozu strażackiego wyszły trzy postacie w pelerynach. 

– Emergency services – powiedział wysoki mężczyzna świecąc mi latarką w twarz. –  Czy jest tu ktoś ranny?

– Czy możesz mnie zabrać do hotelu? – zawołała z tylnego siedzenia Hanna.  

Niestety, przystojniacy z emergency services byli zajęci szukaniem rannych lub chorych w porzuconych samochodach i nie mieli czasu zajmować się Hanną. Ale pocieszyli nas, że woda powinna zacząć schodzić. 

Wychodziłam z samochodu już teraz co chwilę. Rzeczywiście, wody było zdecydowanie mniej. Wokół mojego samochodu zniknęła zupełnie. Stałam na suchym. Na asfalcie walał się pusty kubek po coca-coli. Podeszłam w głąb ulicy. Pachniało ziemią, wilgocią, ciemnością. Na czarnej powierzchni rozlewiska pojawił się okrągły przedmiot dryfujący w moim kierunku. Po chwili moich stóp dotknęła piłka do koszykówki. Woda przyniosła ją nie wiadomo skąd.

Nie mogłam już dłużej czekać. Brak snu dawał się we znaki, dopiero co przecież przyleciałam z Europy i tak naprawdę to dla mnie była już dziewiąta rano. W końcu zadecydowałam – jedziemy… Cofnęłam się nieco i nabrawszy rozpędu wjechałam w wodę. Przezornie nie pojechałam prosto, tam, gdzie woda była wciąż głęboka, tylko skręciłam w prawo. Za zakrętem ulica podnosiła się nieco i już było sucho, choć i ta część była zalana jeszcze niedawno wodą – żwir pod kołami samochodu trzeszczał głośno. 


Hanna ostatecznie wylądowała u nas. Chciała, by ją zawieźć do pobliskiego hotelu, ale tam nie było ani jednego wolnego pokoju.

– Jedziesz do nas – powiedziałam stanowczo – nie zostawię cię tu samej…

Zrezygnowana, przestała się bronić, że to too much i że nie chce robić kłopotu. Na dole przed domem czekał Michael. 

– Ja zaparkuję – powiedział – a wy idźcie na górę i do łóżek. 

Rozłożone łóżko w gościnnym pokoju z niebieską gościnną pościelą czekało już na Hannę. Ja też się położyłam i usiłowałam zasnąć. Nie mogłam. Powinnam już odczuwać ulgę, że skończyła się ta noc, że nic mi się nie stało, że Michael też jest cały i zdrów i może skończy się tylko na katarze. A przecież męczyło mnie to, że nie wykazałam na tyle zdrowego rozsądku, by zostać na miejscu, nie narażać siebie i samochodu, może pomóc sąsiadom, którzy walczyli z ulewą wdzierającą się do naszego domu. 

Rankiem obudziło mnie słońce. Przez zasłony przezierało bezchmurne niebo. Hanna już krzątała się w łazience. Chwilę potem przyjechał po nią mąż. Wymieniłyśmy numery telefonów, obiecałyśmy sobie być w kontakcie. Ja zostałam w domu – nie chodziły żadne pociągi do miasta, w mieście podobno nie kursowało metro. Godzinę później dostałam od Hanny wideo – miejsce, gdzie spotkałyśmy się w nocy było znów zalane, tym razem znacznie bardziej.

Prasa przyniosła zdjęcia zalanych dróg, parków, placów zabaw, powyrywanych płotów i barierek, powalonych drzew. Na drodze szybkiego ruchu, Major Deegan, którą zwykle dojeżdżam do pracy, pracowały ekipy holujące porzucone samochody na pobocze. Liczba osób, które poniosły śmierć, rosła. Jakiejś rodzinie z kilkuletnim dzieckiem nie udało się uciec, kiedy woda wdarła się do ich piwnicznego mieszkania. 

Pod moim zdjęciem z tej koszmarnej nocy przedstawiającym rozlewisko z podtopionymi samochodami, które zamieściłam na Facebooku, Ruta napisała: “Ziemia ma dość ludzi, nie dziwię się jej wcale…”

Nie mogę napisać – wszystko skończyło się dobrze. Bo nie skończyło się dobrze…

6 thoughts on “Niedziela, 5 września 2021

  1. A jednak, na szczęście, dobrze się skończyło… A mogło być nieciekawie, jak w przypadku farmaceutki z Karvitsy po Ianosie… Uff

    Like

Leave a Reply to Gosia Arkuszewska-Petkov Cancel reply

Fill in your details below or click an icon to log in:

WordPress.com Logo

You are commenting using your WordPress.com account. Log Out /  Change )

Facebook photo

You are commenting using your Facebook account. Log Out /  Change )

Connecting to %s

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.