Wstyd
Wieści o tej wizycie docierały do nas od kilku dni, przyjmowałam je z niedowierzaniem. Jak to? Kraj, który z powodu pandemii wprowadził ograniczenia dotyczące wjazdu cudzoziemców, zawiesił loty z 26 europejskich krajów, nagle przyjmie prezydenta obcego państwa wraz z ekipą ministrów, wiceministrów, sekretarzy stanu i towarzyszącym im tłumem dziennikarzy? Prezydent kraju, cztery dni przed wyborami, poświęci czas, który powinien przeznaczyć na ostatnie spotkania, zdecyduje się wyrwać z kalendarza co najmniej półtorej doby, by zobaczyć się z człowiekiem, który każe mu stać przy podpisywaniu dokumentów? Po co? W jakim celu? Nie, nie sądzę, żeby to było możliwe… A jednak. Wizyta została potwierdzona. Zastanawialiśmy się, jak w ogóle możliwy był taki pomysł i dlaczego Duda zgodził się na niezwykle ryzykowny dla niego manewr, mogący raczej mu zaszkodzić niż pomóc, wbrew opiniom polityków amerykańskich, że ta wizyta jest co najmniej niestosowna. Argumentem przeważającym była zapewne nadzieja, że uściśnięcie ręki Trumpowi zmobilizuje zapatrzoną w obu prezydentów konserwatywną Polonię.
Trwająca w Internecie burza na temat haniebnych słów Andrzeja Dudy o LGBT, w których wyraził pogląd, że geje, lesbijki, ludzie transseksualni i wszyscy inni, którzy nie podlegają określeniu „hetero”, to nie ludzie, a “ideologia” i że jest ona gorsza od komunizmu, nabrała dodatkowego wymiaru. Wiadomość o tej wypowiedzi obiegła wszystkie media światowe. Z protestem odezwały się organizacje LGBT z wielu krajów, potępili słowa Dudy przedstawiciele Human Rights Campaign Foundation. Wszyscy oczekiwali, że odniesie się on do krytyki swoich słów z powagą, że przeprosi. Niestety, nic takiego się nie stało. 17 czerwca, już po podjętej decyzji o wizycie w Waszyngtonie, Andrzej Duda wziął udział w debacie z pozostałymi kandydatami na urząd prezydencki. Jako pierwszy odpowiadał na pytanie trzeciej rundy zatytułowanej „polityka społeczna”. Pytanie brzmiało: czy jako prezydent zgodzi się pan na związki partnerskie i małżeństwa homoseksualne. Duda przypomniał artykuł 18 Konstytucji, mówiący o tym, że małżeństwo to związek kobiety i mężczyzny i określił go jako „zapis co najmniej wystarczający” oraz „dobry i bardzo ważny”. Wyraził swoje pragnienie, by „rodzina polska była bezpieczna”. Odnosząc się już bezpośrednio to treści pytania – przekrzywił głowę, wydał z siebie krótkie prychnięcie, przymknął oko w znanym Polakom języku ciała pt. “wicie, rozumiecie” i ze znaczącym uśmieszkiem oświadczył, że nie, nie zgodzi się na małżeństwa homoseksualne. Poczułam zażenowanie i wstyd: ten człowiek będzie brnął bezmyślnie w najbardziej oburzającą, podłą, niegodziwą narrację, będzie dzielił społeczeństwo, budował mury. W innym przemówieniu oświadczył, że rządy PO były dla Polski gorsze niż wirus, z którym walczymy. Zaiste, przychodzą na myśl czasy, gdy o innych mówiono, że nie są ludźmi albo że roznoszą choroby.

W którejś z zagranicznych grup poparcia Rafała Trzaskowskiego zadałam pytanie: czy ktoś organizuje protest w Waszyngtonie? Czy możemy się spotkać przed Białym Domem i zaprotestować przeciwko tej nonsensownej wizycie, przeciwko niemoralnemu zachowaniu przywódcy naszej ojczyzny? Jestem gotowa pojechać – deklarowałam. Kilka godzin później ktoś napisał do mnie: „Słyszałem, że organizujesz demonstrację. Chciałbym dołączyć”. Był piątek. Do wizyty pozostało kilka dni. W ten sposób zostałam organizatorką.
Na szczęście mamy pewną praktykę organizacji takich wydarzeń. Kolega z Waszyngtonu, który nie raz dał się poznać jako człowiek znający wszystkie przepisy, mający w małym palcu procedury, poinstruował mnie, od czego trzeba zacząć. „Przede wszystkim musisz wypełnić aplikację do Metropolitan Police Department o pozwolenie na zgromadzenie, a potem musisz jeszcze poprosić o zezwolenie od National Park Service. To oni zajmują się parkami, a przecież chcemy się ustawić w Lafayette Park, po drugiej stronie chodnika oddzielającego park od Białego Domu”. W aplikacji ściągniętej z Internetu, w rubryce „cel zgromadzenia” napisałam: To protest against the dehumanizing language used by the President of the Republic of Poland against groups of citizens with a different sexual orientation and against political opponents. Na więcej powodów nie było miejsca, więc ograniczyłam się tylko do tych najświeższych, najbardziej aktualnych. Formularze do zarządu parków wypełnił Jacek Duda z ObywatelskiNYC, organizacji, w której razem działamy, podając jako osobę do kontaktów – mnie. On też utworzył wydarzenie na Facebooku i planowany wyjazd do Waszyngtonu zaczął nabierać realnych kształtów. W niedzielę wieczorem zarezerwowałam pokój w hotelu przy Dupont Circle i kupiłam bilet na pociąg.
Wiadomość o naszym wydarzeniu docierała szybko do ludzi w całych Stanach. Chętni do przyłączenia się dzwonili i pisali, prosząc o podanie miejsca i dokładnej godziny. Pojawiły się też deklaracje udziału od amerykańskich organizacji. Ludzie chcieli przyjść i stanąć razem z nami. I tu pojawiły się schody, które w miarę upływu czasu stawały się coraz bardziej strome. W poniedziałek rano odbyłam rozmowy z ludźmi z zarządu parków. Wypytawszy mnie, czemu ma służyć demonstracja i gdzie chcemy się zebrać, udzielili mi wskazówek na temat tego, co nam wolno, a czego nie. A zatem: żadnego sprzętu nagłaśniającego, nie wolno niczego postawić na trawie, musimy mieć maski, musimy stać w sporej odległości od siebie. Wszystko to przyjęłam, zanotowałam i obiecałam przestrzegać. Miejscem spotkania miał być park przy Lafayette Square, niedaleko pomnika Tadeusza Kościuszki. Teraz pozostawało czekanie na zezwolenie, które – wydrukowane – powinnam mieć cały czas przy sobie. Do wieczora w poniedziałek takie zezwolenie nie nadeszło.

We wtorek rano, ledwo zdążyłam usiąść przy biurku, zadzwonił telefon. Inna niż do tej pory osoba przedstawiła się i poinformowała mnie, że poprzedniego wieczora grupa demonstrantów wtargnęła na teren Lafayette Square. Na szyję siódmego prezydenta Stanów Zjednoczonych Andrew Jacksona i na szyję konia, na którym siedzi, zarzucono liny i usiłowano zwalić pomnik z piedestału. Przybyła do parku policja użyła chemicznych środków do rozpędzenia tłumu. Prezydent Jackson, ten sam, który widnieje na dwudziestodolarówce, pozostał na koniu. „Nie możecie się zebrać w tym miejscu – wyjaśniła Amy z zarządu parków. – Lafayette Square jest zamknięty i nikogo tam nie wpuszczamy. Ale damy wam do wyboru kilka innych miejsc”. Rzeczywiście, po chwili nadszedł email, który oprócz podsumowania naszej rozmowy zawierał mapę najbliższego otoczenia Białego Domu. Po krótkiej naradzie doszliśmy do wniosku, że najlepsze będzie miejsce w parku, na południe od prezydenckiej rezydencji. Nie było to miejsce wymarzone, ale lepsze niż żadne. Potwierdzające e-maile, dodatkowe rozmowy telefoniczne i obietnica wystawienia pozwolenia w ciągu najbliższych kilku godzin pozwalały wierzyć, że sprawa jest załatwiona.
Spakowałam torbę i o 2:15 pm wsiadłam do pociągu na Penn Station. Lubię jeździć pociągiem – kilka godzin na wygodnym siedzeniu z przesuwającym się w ekranie okna krajobrazem przynosi wytchnienie. Lektura, pisanie zaległych e-maili albo po prostu gapienie się na mijane miasteczka, te kilka chwil spokoju w ciszy (wybieram zawsze quiet car) pozwala zregenerować siły. Otworzyłam komputer, ale nie chciało mi się nic robić. Tylko co chwilę sprawdzałam, czy nie ma wiadomości z National Park Service. Nie było.
Patrząc przez okno na szeroko rozlane wody Delaware River, przypomniałam sobie słynny obraz Emanuela Leutzego, przedstawiający Jerzego Waszyngtona przeprawiającego się przez rzekę w nocy z 25 na 26 grudnia 1776 roku, by dowodzić bitwą pod Trenton. Dopiero trzynaście lat później, w roku 1789, Waszyngton został prezydentem. Pomyślałam, że ten mierzący ponad sześć stóp wzrostu, ustawicznie cierpiący na ból zębów człowiek musiał być niezwykłym dowódcą. I został także niezwykłym prezydentem. To dzięki niemu kraj, w którym mieszkam, funkcjonuje jako demokracja od ponad dwustu lat. Niewątpliwie, wiele razy ta demokracja była i jest naruszana, ale jej podwaliny są mocne. To od prezydenta zależy w jakim stopniu wypełniane są idee Ojców Założycieli. Od danego prezydenta, w danym momencie… No cóż, prezydent Stanów Zjednoczonych ma się spotkać jutro z prezydentem mojej pierwszej ojczyzny… Niestety, żaden z nich w niczym nie przypomina Jerzego Waszyngtona, jego odwagi, niezależności, wiedzy, realizmu, poczucia obowiązku wobec całego narodu. Żaden z nich nie ma szacunku dla swojego narodu. Ale też i dla samego siebie.

Zbliżała się szósta. Zanim pociąg zatrzymał się na Union Station w Waszyngtonie, wysłałam kolejny email do Amy, pytając co z naszym zezwoleniem. Minutę później dostałam odpowiedź: “Udało mi się dotrzeć do kogoś, kto jeszcze dziś wystawi ten dokument”. Kiedy wysiadłam na dworcu, brzęknął telefon: dziennikarz Radia Zet prosił o rozmowę. „O siódmej, koło fontanny, na Dupont Circle”. „Jasne”- odpowiedziałam.
Miałam mało czasu, żeby dotrzeć do hotelu, jakoś się odświeżyć i dojść do umówionego miejsca. Przyszłam spóźniona parę minut, bo wciąż korespondowałam z Amy. „Rozumiesz chyba, że w dalszym ciągu nie znamy szczegółów. Muszę przecież zawiadomić uczestników”. Amy odpisała: „Jutro rano, na pewno, pierwsza rzecz, jaką zrobią, to będzie wysłanie zezwolenia”. Fatalnie, pomyślałam, ludzie będą zdezorientowani. Szybko poprosiłam Jacka, żeby napisał na stronie wydarzenia, że wciąż nie znamy szczegółów. Jak się później okazało, sprawa zezwolenia miała swoje drugie dno.
Dziennikarz Radia Zet z charakterystycznym czerwonym mikrofonem nie miał mi za złe spóźnienia. Odpowiedziałam na kilka pytań, odparłam małą prowokację, czy Polacy w Ameryce mają prawo angażować się w wybory w Polsce, i jeszcze chwilę porozmawialiśmy. I wtedy dowiedziałam się szczegółu, który zmienił nasze plany. Pal sześć zezwolenie, pal sześć park! Spotykamy się przed rezydencją ambasadora! Tam o 9:30 rano odbędzie się konferencja prasowa, tam również nie potrzebujemy żadnych zezwoleń. Resztę wieczoru spędziłam na ustalaniu szczegółów. Zatem spotykamy się na Whiteheaven Street, małej uliczce, przy której mieszczą się ambasady kilku krajów. Zasnęłam późno, kichając raz po raz: hotelowy klimatyzator nie miał wyczyszczonego filtra.
Kiedy pojawiłam się rano na zalanej słońcem ulicy, uczestnicy demonstracji już tam byli. Piotr Kajstura zawołał do mnie: „Widziałem Dudę! Rano przejechał tędy, zaraz po ósmej. Zdążyłem wyciągnąć transparent!”. Okazało się, że Andrzej Duda udał się do zamkniętego dla publiczności parku i ukląkł przed Kościuszką. To dlatego zwlekano z naszym zezwoleniem. Mała grupka ludzi, mająca prawo wyrazić niezgodę na niegodny, obraźliwy język prezydenta, stanowiła aż tak wielkie niebezpieczeństwo? I poza wszystkim, co powiedziałby Kościuszko, „patrzący z nieba” na klęczącego prezydenta…

Nie, nie było tłumu. Było nas 10-12 osób, ta liczba zmieniała się w ciągu kilku godzin, które przyszło nam tam spędzić. Na skutek niewiadomego do końca miejsca i czasu spotkania nie wszyscy byli w stanie dostosować swoje plany. Innych zapewne powstrzymały względy bezpieczeństwa, przecież wiadomo, że zgromadzenia sprzyjają rozprzestrzenianiu się wirusa. Nie dotarli do nas przedstawiciele amerykańskich organizacji. Być może czekali na nas w parku za Białym Domem. Trudno. Byliśmy tam my, stojąc na schodzącej w dół uliczce, pod rozłożystymi gałęziami starych drzew. Od rezydencji ambasadora Wilczka dzieliła nas ambasada Sri Lanki, czerwone plastikowe pachołki i trzech policjantów.

Rozdaliśmy im małe ulotki. Przygotował jej poprzedniego dnia Jacek Duda. Na jednej stronie słynny napis KONSTYTUCJA, na drugiej zdjęcie Dudy na tęczowej fladze i angielski tekst, przeciwko czemu protestujemy. Rozdawaliśmy te ulotki przechodniom. Przyjmowali je ze zrozumieniem i nawet komentowali. Pewna pani rozłożyła ręce: „Tak, słyszałam, kiedy to się skończy?”.
Około dziewiątej podjechał autobus, z którego wysypali się dziennikarze, zaproszeni na konferencję prasową. Od razu ruszyli w naszą stronę. Nie mówiąc „dzień dobry”, nie pozdrawiając, otoczyli nas, robiąc zdjęcia. Wieloletni korespondent Radia RMF niemal staranował mnie po drodze. Nie wiem dlaczego, ale wszyscy oni mieli srogie miny i robili wrażenie niezwykle zaaferowanych. Uśmiechaliśmy się do nich serdecznie, bo mieliśmy wrażenie, że są jakoś dziwnie spięci przed spotkaniem…
Ta sama sytuacja powtórzyła się godzinę później. Dziennikarze znów nas otoczyli, tym razem zadając pytania. Na Twitterze taranującego mnie przedtem dziennikarza niebawem pojawiła się informacja o naszym proteście z wyjętym z kontekstu zdaniem z wypowiedzi jednego z demonstrantów: „Chciałem prezydentowi wbić szpilę”. Tyle tylko, że Piotr potem uzasadnił, skąd ta szpila, mówiąc o historycznych źródłach wypowiedzi, odbierających ludziom ich człowieczeństwo. No cóż, dziennikarstwo to trudny zawód, wymagający cech charakteru, które nie wszyscy posiadają.

Potem staliśmy jeszcze ponad trzy godziny. Dołączyła do nas dziewczyna z synkami, cała trójka miała koszulki z tęczowym sercem i napisem „We are family”. Potem dołączyła następna uczestniczka, która szukała nas rano w parku przed Białym Domem, bo nie dotarła do niej informacja o zmianie miejsca. Nad nami krążyły helikoptery, policjanci pilnujący dostępu zmieniali się. Byliśmy na to czekanie przygotowani. Trzymaliśmy transparenty z napisami o łamaniu konstytucji, o homofobicznym języku prezydenta, biało-czerwone i tęczowe flagi. Dojechały następne osoby, które zaparkowały niedaleko, licząc się z tym, że mogą dostać mandat. Policjantka w białym samochodzie podjechała po półgodzinie: „To wasze samochody?”- zapytała. „Tak! Demonstrujemy tutaj przeciwko dzieleniu ludzi na gorszych i lepszych! – odkrzyknęliśmy. „Good job – powiedziała. – Bądźcie spokojni, nie dam wam mandatu”.

Po jakimś czasie z rezydencji wyszła grupa zaproszonych gości. Wsiedli do samochodów, ruszyli zatrzymując się koło nas. Jakiś pan zrobił nam zdjęcie i wykrzyknął purpurowiejąc na twarzy: „Jesteście chorzy na LGBT!”. Roześmieliśmy się i pomachaliśmy mu na pożegnanie.
A potem już się potoczyło szybko. Kwadrans po drugiej prezydent Duda miał się stawić w Białym Domu. Pięć po drugiej z rezydencji wyszedł minister Błaszczak, za nim wślizgnęły się do wnętrza samochodu dwie inne sylwetki, przy lusterkach przymocowano biało-czerwone chorągiewki i trzy czarne limuzyny przemknęły obok nas, z całą pewnością przekraczając dozwoloną prędkość. Unieśliśmy w górę flagi i transparenty. „Shame on you” – skandowaliśmy. Samochody zniknęły za zakrętem.

Jeśli ktoś wierzy, że prezydent Duda uzyskał wczoraj od prezydenta Trumpa jakiekolwiek realne obietnice czegokolwiek, niech się nie łudzi. W przemówieniu Trumpa pojawiło się kilkakrotnie słowo „tremendous”. Duda na szczęście przemawiał po polsku.
Wracałam wieczornym pociągiem do Nowego Jorku. W wieżowcach na Manhattanie odbijało się zachodzące słońce. Nie umiałam zachwycać się pięknem tego widoku.
Trump i Duda dwa bratanki.. ” Zaiste, nie tylko mnie przychodzą na myśl czasy, gdy o innych mówiono, że nie są ludźmi albo że roznoszą choroby. ” Nie tylko inne czasy, ale tu i teraz: “Shit hole countries” , ” Chinese disease” etc….Ponure.
LikeLike
13 letnia wówczas Iga Świerżewska, trzy lata temu:
Tacy sami
Ośmieszani, prześladowani, wypędzani
Ludzie “dziwni”, przez świat niekochani.
Ci z autyzmem, ciemnoskórzy, geje..
Mówią ludzie: “Przez nich świat oszaleje”.
Niewidomi, głusi, z niepełnosprawnościami..
Myślisz: “Inni”, a przecież tacy sami.
LikeLike
Piekny wiersz i jak prawdziwy.
LikeLiked by 1 person
Dziękuję za przygotowanie protestu i za udział w nim. Czytałam również wywiad z Panią w oko.press. Z przyjemnością i ciekawością będę tu zaglądać. Stoimy w Polsce przed ostatnim na wiele lat wyborem, który może uratować demokrację w kraju. Jestem strzępkiem nerwów… Pozdrawiam serdecznie.
LikeLiked by 1 person