Prawa i ofiary
Jechałam rowerem po Łukasiewicza. Minęłam działki. Z daleka pomachałam Babci, schylonej nad grządką młodej kapusty i pojechałam dalej. Od mostu dzieliło mnie jeszcze jakieś sto metrów prostej drogi, więc zdecydowałam, że sprawdzę, czy nie zapomniałam poprzedniego dnia nabytej umiejętności – jazdy bez trzymanki. Puściłam kierownicę. Jak fajnie! Umiem! Ja, łamaga, zawsze ostatnia w biegu na 60, 100, czy ile tam metrów, przepuszczająca każdą, nawet najbardziej łagodnie podaną w grze w dwa ognie piłkę, wreszcie umiałam coś, na co nie odważyłaby się żadna inna dziewczynka. Przejechałam jeszcze kilkanaście metrów, odchylając się do tyłu dla zachowania równowagi i zbliżyłam się do mostu na ulicy Mickiewicza. Od strony komendy MO, szedł milicjant. Zobaczywszy mnie, przystanął i zgiętym palcem przywołał do siebie. Zsiadłam z roweru i ze spuszczoną głową podeszłam do niego. „Wiesz, że tak nie wolno jeździć?” – zapytał. „Tak” – cichutko wyszeptałam. „Gdzie mieszkasz? Tutaj? – kiwnął ręką w kierunku ulicy, z której wyjechałam. Spuściłam głowę jeszcze niżej, przekonana, że każe mi zaprowadzić się do mamy. „Masz pieniądze? – indagował dalej. „Nie? To pójdziesz do domu, weźmiesz 11 złotych i przyniesiesz na komendę” – rozkazał szorstko i odszedł. Odwrócił się jeszcze i dodał: „Ja tam zaraz przyjdę”.
Przerażenie wmurowało mnie w ziemię. Mam powiedzieć mamie, że milicjant złapał mnie na jeżdżeniu na rowerze bez trzymania kierownicy? Albo babci? Izunia z kokardami na grubych warkoczach, w nieskazitelnie białych podkolanówkach, kłaniająca się sąsiadom głębokim dygiem – złapana przez milicjanta? Takiego wstydu bym nie przeżyła. Ale przecież muszę zanieść na komendę 11 złotych! Skąd je wezmę? Odechciało mi się jazdy na rowerze, odechciało mi się skręcania na most, w którego murze dawno temu ktoś wydłubał spory otwór, przez który patrzyło się na daleki świat i migocące w słońcu szyny. Wracałam do domu, gorączkowo zastanawiając się, skąd wziąć pieniądze. Swoich, zaoszczędzonych z otrzymywanej tygodniówki, miałam może siedem złotych. Rzuciłam rower na trawnik i weszłam do domu. Nikogo nie było. W przedpokoju na półce, leżała wieczorowa torebka mamy z piękną złotą ramką, trzymającą zapięcie. W plątaninie szminek Diora w błyszczących oprawkach, ręcznie obrębionych szydełkiem chusteczek do nosa i małych buteleczek z perfumami Soir de Paris zabłyszczała moneta – pięciozłotówka z rybakiem. Szybko obmyśliłam plan – wezmę pięciozłotówkę i na jej miejsce podrzucę złotówkę. Mama się nie zorientuje! Policzyłam szybko drobniaki, były tam nawet jednogroszówki. Miałam 11 złotych i 24 grosze. Zgarnęłam monety w dłoń i pobiegłam – już bez roweru, do którego jakby straciłam serce – na komendę MO. Już się nieco ściemniało, w korytarzu panował półmrok. Zastukałam do drzwi, przez szklane okienko wyjrzał milicjant, inny niż ten, który mnie zatrzymał. „Proszę pana, ten pan kazał mi przynieść 11 złotych, o tu, proszę” – wyciągnęłam spoconą rączkę pełną drobniaków. „11 złotych? Kto? Dlaczego?”. Starałam się jak mogłam wyjaśnić sytuację, jak najszybciej, bo uświadomiłam sobie, że mogą mnie już szukać w domu. Kiedy opowiadałam, co się stało, wydało mi się, że policjant uśmiechnął się lekko. Ale pewnie mi się to wydało, bo ze srogą miną odebrał w końcu pieniądze i kazał mi wracać do domu.
Tego dnia straciłam niewinność po raz pierwszy – na żądanie człowieka mającego strzec porządku i prawa popełniłam przestępstwo – ukradłam z maminej torebki pięć złotych. Ale nie tylko to – uczona, że panowie w stalowo-niebieskich mundurach zawsze mają rację, bo chronią nas przed przestępcami i pilnują naszego spokoju – zrozumiałam, że to jednak nie do końca prawda. W ten sposób przeżyłam moje pierwsze rozczarowanie państwem jako mechanizmem, któremu powinnam ufać, nie wiedząc jeszcze za bardzo, czym państwo jest, co stanowi jego istotę. Mamie, oczywiście, w końcu powiedziałam, co się stało. Szeptały z babcią przez chwilę, a potem usłyszałam prośbę, żeby już nigdy przed nimi niczego nie ukrywać.
Kiedy kilka dni temu opowiedziałam tę historię mojemu mężowi, zareagował jednym słowem: „Korupcja! Czemu nie powiedziałaś o tym w domu zaraz, kiedy się to stało? Dlaczego twoja mama nie poszła tam z żądaniem wyjaśnień? – dziwił się, ale nie za bardzo…
Przez wiele lat, przypominając sobie to zdarzenie, zastanawiałam się nad sumą, której ode mnie zażądał milicjant – jedenastu złotych. Chleb kosztował w tym czasie 2.50 zł., litr mleka – 3.50, masło – 6. Pół litra wódki natomiast kosztowało tyle co dwadzieścia dwa bochenki chleba – 55 złotych. Czyżby milicjantowi brakowała na chleb z masłem i mlekiem do popicia? Tego się już nie dowiem, ale wiem jedno – od tego czasu pan milicjant ze stron czytanki w trzeciej klasie nie był już dla mnie sympatyczną postacią.
Z Milicją Obywatelską zawarłam bliższą znajomość, kiedy dorosłam – ale wtedy nie miałam już do panów milicjantów ani szacunku, ani zaufania. Widziałam, jak zachowują się na ulicach młodzi mężczyźni w mundurach, jak przechadzają się po chodnikach, pewnym siebie, wolniutkim krokiem i jak obija im się o uda gumowa pałka. Widziałam też, jak ta pałka ląduje na plecach moich kolegów i koleżanek z pochodów i demonstracji. Wizyty i przeszukiwania w domu, gdy panom w cywilu towarzyszyli panowie w mundurach też dobrze zapamiętałam. Mową ciała okazywałam opór i pytałam złośliwie, jak też idą przygotowania do matury – wielu z nich chodziło do liceum wieczorowego i tam zdobywało wiedzę pod okiem jednego bądź obojga moich rodziców.
Wiele lat potem, już w zupełnie innej Polsce, składałam zeznania w warszawskim komisariacie na Wilczej, bo z samochodu zaparkowanego przy ulicy Kubusia Puchatka złodziej ukradł mi radio, rozbijając elegancko tylko małą trójkątną szybkę. Na moje zdziwione biadolenia o tym, że jak to, w biały dzień, w środku Warszawy pani inspektor powiedziała: „A pani wie, ile oni dostają na rękę, ci chłopcy spod Kielc i Radomia, bez wykształcenia?” „Jasne, ale demonstrantów pewnie by umieli bić” – pomyślałam. I chyba się nie myliłam, bo kiedy patrzę na dzisiejsze demonstracje i pochody w Warszawie i innych miastach Polski, widzę tę samą arogancję, to samo poczucie władzy, której zasięg wyznaczała kiedyś gumowa pałka, a dziś broń gładkolufowa i pojemnik z gazem. Kiedyś – partia – z nazwy robotnicza, dziś – partia – z nazwy prawa i sprawiedliwa.
Dlaczego przytaczam tę historię? Bo z takich wyłudzeń głupich jedenastu złotych od małoletniej, biorą się potem przypadki jak ten, gdy na komendzie we Wrocławiu zakatowano Igora Stachowiaka. Bo powiatowy milicjant, wyrywający w czasach komuny grosze dziecku staje się policjantem, który bez wahania użyje paralizatora, nie zastanawiając się przez pół sekundy, kogo i dlaczego chce nim potraktować.
Kto wymyślił policję? Ano my, ludzie, już dawno doszliśmy do wniosku, że skoro miotają nami chęć posiadania tego, co ma sąsiad, zazdrość, złość, a i pozostałe grzechy główne nie są nam obce, jesteśmy zdolni do czynów, które mogą zaszkodzić innym. Zatem trzeba się wzajemnie pilnować i patrzeć sobie na ręce. W wielu kulturach próbowano zapobiegać złym czynom i złoczyńcom poprzez medytację. W innych – jak w starożytnej Grecji – wyznaczano grupy ludzie zajmujących się utrzymywaniem czystości na ulicach i zbieraniem podatków. Mieli oni do pomocy scytyjskich niewolników, pilnujących porządku. Rzymianie już w siódmym wieku p.n.e. podzielili miasto na siedem dzielnic, a specjalnie wyznaczone brygady patrolowały je, sprawdzając, czy ktoś, gdzieś nie zaprószył ognia. We Francji stworzono system policyjny już w średniowieczu, utrzymywany i kontrolowany przez króla i jego ministrów.
Stany Zjednoczone zaczerpnęły swój system prawny i filozofię społecznej odpowiedzialności od Wielkiej Brytanii. Dlatego zorganizowana policja zastąpiła społeczne służby dość późno – dopiero w połowie XIX wieku. Przedtem obywatele umawiali się na wzajemne pilnowanie swoich domostw i generalnego porządku i samoistnie organizowali się w patrole. Właśnie – w patrole. Dzisiejsza amerykańska policja ma swoje źródła w legalnej, acz samoistnie organizującej się strukturze: slave patrols. Powstały one w 1704 roku południowej Karolinie i miały za zadanie tropić, ścigać, łapać i sprowadzać na miejsce czarnych niewolników, pracujących na plantacjach bawełny. Schwytani w zachodniej Afryce ludzie, których przywożono do Ameryki w kajdanach, często próbowali uciekać, szukając wolności, mając nadzieję, że ona gdzieś dla nich istnieje. Próbowali także organizować powstania i bunty. Patrole obywatelskie, pattyrollers, jak nazywali ich niewolnicy, pochodzili głównie z białej średniej klasy. Często całe rodziny tropiły zbiegłych niewolników. Od rana do wieczora zajmowano się tym procederem, poruszając się konno, a jedynym wyposażeniem patrolujących był często skórzany bicz. Ta obywatelska postawa wkrótce zbiurokratyzowała się i powstały odpowiednie prawa i zasady – jedną z nich była kara 40. szylingów dla białego obywatela, który zaniedbałby ścigania i zaaresztowania niewolnika, poruszającego się bez odpowiedniego zezwolenia. Po zniesieniu niewolnictwa potrzeba istnienia slave patrols mogła wydawać się minimalna. A jednak… To właśnie one przekształciły się w Ku-Klux-Klan. I to właśnie z nich bierze się dziś brutalność amerykańskiej policji.

Nowojorska policja powstała w 1845 roku. Jest jedną z największych organizacji policyjnych w USA i jedną z najlepiej wyposażonych w najnowocześniejsze narzędzia tropienia przestępców. Budżet NYPD wynosi 6 miliardów dolarów rocznie. Z tego sfinansowane jest m.in. niemal dziesięć tysięcy samochodów, osiem helikopterów i jedenaście łodzi. Policja zatrudnia około 40 tysięcy umundurowanych policjantów, którzy pracują oddziałach: antyterrorystycznym, antynarkotykowym, lotniczym, transportowym, wywiadu kryminalnego, do spraw zorganizowanych gangów, zorganizowanych przestępstw itd., itp. Jednocześnie NYPD zatrudnia tysiące pracowników cywilnych oraz tzw. plainclothes police officers, czyli policjantów nieumundurowanych.

There are many cultures in the New York City Police Department, but corruption is the strongest one – powiedział niegdyś John Guido, szef departamentu spraw wewnętrznych nowojorskiej policji. Guido był jednym z najbardziej znienawidzonych ludzi w NYPD, uparcie walczącym z szerzącą się korupcją, a także z wszelkimi innymi grzechami tej instytucji. A było ich i wciąż jest niemało. Fakty i statystyki są nieubłagane, a niebieskie litery na samochodach policyjnych – CPR – skrót od courtesy, professionalism, respect są pustymi słowami, które nie mają żadnego odniesienia do rzeczywistości. Bicie, duszenie, bezprawne aresztowania, wypisywanie fałszywych mandatów, bezprawne użycie broni, podrzucanie narkotyków niewinnym osobom, gwałty na komisariatach, okradanie samochodów aresztowanych, przyjmowanie łapówek od właścicieli nielegalnych kasyn i – nade wszystko – rasizm.
W 1962 roku, w zamieszczonym w „New Yorkerze” eseju Letter From a Region of My Mind, 38-letni wówczas James Baldwin, pisarz, poeta i aktywista, pisał o swojej młodości:
„Szkoła stała się więc dziecięcą grą, w której nie można wygrać, więc chłopcy porzucili szkołę i poszli do pracy. Mój ojciec chciał, żebym zrobił to samo. Odmówiłem, chociaż nie miałem już złudzeń co do tego, co edukacja może dla mnie uczynić; spotkałem zbyt wielu robotników z dyplomami ukończenia studiów. Moi przyjaciele byli teraz „w mieście”, zajęci, jak to ujęli, „zmaganiem się z człowiekiem”. Zaczęli mniej przejmować się tym, jak wyglądają, jak się ubierają, co robią; można ich było spotkać po dwóch, trzech, czterech, w korytarzu, dzielących się dzbankiem wina czy butelką whisky, rozmawiających, przeklinających, spierających się, czasem płaczących: zagubionych i niezdolnych, by powiedzieć, co ich dławiło, z wyjątkiem tego, że wiedzieli, że ten „człowiek”, z którym walczyli, to biały człowiek. I wydawało się, że nie ma żadnego sposobu, aby usunąć chmurę, która stała między nimi a słońcem, między nimi a miłością, życiem i mocą, między nimi i tym czymś, czego pragnęli. Nie trzeba było być specjalnie bystrym, aby zrozumieć, jak niewiele można zrobić, aby zmienić swoją sytuację; nie trzeba było być wyjątkowo wrażliwym, aby stanąć na granicy wytrzymałości od znoszenia bezustannego, bezinteresownego upokarzania i natykania się na wrogość, każdego zwykłego dnia, przez cały długi dzień. Upokorzenie nie dotyczyło tylko dni roboczych czy dorosłych robotników; Miałem trzynaście lat i przechodziłem przez Piątą Aleję w drodze do biblioteki przy Czterdziestej Drugiej Ulicy, kiedy gliniarz na środku ulicy mruknął, gdy go mijałem: „Czemu wy, czarnuchy, nie trzymacie się swoich przedmieść, tam, gdzie wasze miejsce?” (Tłum. IB)

W 2010 roku jedenastoletnia Briana Amarylis Ojeda bawiła się w parku niedaleko swego domu na Brooklynie. Jej matka, Carmen, z przerażeniem zauważyła, że Briana ma atak astmy. Carmen zaniosła córeczkę do samochodu i zaczęła jechać w stronę szpitala. W pośpiechu, przez pomyłkę, wjechała w małą uliczkę pod prąd, gdzie natychmiast zatrzymał ją policjant. Wypisywanie mandatu trwało długo. Matka, zalana łzami, na darmo tłumaczyła sytuację. Kiedy poprosiła oficera, który ją zatrzymał o wykonanie procedury CPR, ten odmówił, tłumacząc, że nie wie, jak to się robi. Briana w końcu dotarła do szpitala, jedynie po to, by lekarze mogli stwierdzić jej śmierć.
Dziś nowojorczycy mają prawo uchwalone w 2013, nazwane Briana’s Law, które wymaga od policjantów znajomości procedur udzielania zasad pierwszej pomocy. Dwa tygodnie temu uchwalono następne prawo – George Floyd Law Enforcement Trust and Integrity Act, które ma zlikwidować brutalność policji poprzez poprawę relacji z obywatelami. Mamy także Eric Garner Law, nazwane imieniem niedawnej ofiary ze Staten Island, stanowiące, że duszenie zatrzymanego jest aktem kryminalnym.
Róg 128. Ulicy, pomiędzy Piątą Aleją a Madison jest dziś nazwany „James Baldwin Place”, a poczta amerykańska w 2004 roku wydała znaczek z wizerunkiem pisarza.
Mamy znaczki i pomniki poświęcone ludziom, którzy doznali przemocy ze strony policji. Mamy prawa i regulacje, które noszą nazwiska ofiar policji. I nie mamy pewności, czy policja nie zrobi nam krzywdy.
JesCze ,zeby ludzie to rozumieli ,ze to nie walka z policja a z rasizmem .Policja ma byc dla nas wszystkich ochrona a nie przestepca mordujacym na oczach ludzi czlowieka. Wstrzasaja cy jest Iza ten post.
LikeLike
Uwielbiam Jamesa Baldwina, chociaż naprawdę zaistniał w mojej świadomości dopiero po obejrzeniu znakomitego filmu “I ain’t your Negro” https://www.youtube.com/watch?v=rNUYdgIyaPM, a słowa, które zawsze pamiętam, nie tylko w kontekście rasowym, to:
“Not everything that is faced can be changed, but nothing can be changed until it is faced.”…
LikeLike
Korekta: I Am Not Your Negro. Gdzieś słyszałam tę poprzednią wersję, ale jest błędna. On nie musiał stylizować języka na gwarę, a posługiwał się angielszczyzną znakomicie i wyrafinowanie! Mea culpa, mea maxima!
LikeLike
LikeLike
Och, Haniu, jeszcze tego nie widziałam.
Dzięki.
LikeLiked by 1 person
Bardzo ciekawe pomieszanie tego co za oceanem przed laty , z tym co mamy tu i teraz, w upalnym NYC. Izo pisz.
Sciskam Ewa Z
LikeLike