So many books, so little time
W kalendarzu jest wiele świąt poświęconych bibliotekom, bibliotekarzom, pomocnikom bibliotekarzy i innym okołobibliotecznym zjawiskom. Światowy dzień, raz w roku, 23 kwietnia obchodzi książka, w tym samym dniu celebrujemy prawa autorskie. Mają swoje święta pisarze, drukarze, mają też korektorzy i księgarze. Maj jest miesiącem czytelnictwa, a tydzień książek zakazanych i cenzurowanych przypada we wrześniu. Oddzielne święto mają bibliotekarze medyczni, oddzielne pisarze i ilustratorzy książek dziecięcych. Wiele z tych celebracji ma wymiar międzynarodowy, inne, jak na przykład dzień głośnego czytania, pozostają świętami lokalnymi i mało znanymi. Można by jeszcze długo wymieniać liczne okazje związane z książką i czytaniem. Wszystkie one służą promocji czytelnictwa, wszystkie podkreślają ważność drukowanego słowa w życiu każdego człowieka. Wśród tych wszystkich ceremonii jest też i święto czytelników, moli książkowych, bibliofilów i bibliomaniaków, zbieraczy i kolekcjonerów książek i ich pożeraczy… Book Lovers Day, dzień miłośników książek, przypada właśnie dziś, we wtorek, 9 sierpnia. Nie wiadomo, co prawda, skąd wziął się ten dzień, kto go ustanowił i dlaczego taką właśnie datę wybrano, ale wiadomo, że na całym świecie przyjęło się już od dobrych dwóch dekad, że właśnie 9 sierpnia celebrujemy ów tajemniczy, magiczny, niezbadany i metafizyczny związek pomiędzy człowiekiem a tym prostym przedmiotem, który jest z nami od paru tysięcy lat, i który kiedyś mógł być glinianą tabliczką albo kawałkiem specjalnie wyprawionej skóry, ale od ponad pięciuset lat jest stosem zadrukowanych kartek, ujętych w tekturową lub płócienną okładkę.

Kocham książki. To wyznanie jest nieco pensjonarskie, ale zrozumiałe i usprawiedliwione, zwłaszcza w takim dniu, jak dziś, zwłaszcza w czasach, gdy życie i jego komplikacje zabierają nam niemal cały czas, który można by przeznaczyć na czytanie. Skąd biorą się ludzie, bo z pewnością tacy są, dla których czytanie jest zajęciem ciężkim jak kopanie rowów, którzy nie chcą, nie mogą lub nie potrafią nawiązać nici porozumienia pomiędzy sobą a autorem słów wydrukowanych na papierze? I skąd biorą się tacy, dla których nie ma przyjemniejszej, bardziej odkrywczej, otwierającej głowę czynności niż czytanie? Myślę, że to wszystko bierze się z domu, z obecności zadrukowanego papieru, zawsze w zasięgu wzroku i ręki. Myślę, że w życiu przyszłego czytelnika musi być ktoś, kto daje przykład, kto pokaże, że to, co mieści się na stronach książek, czyjeś myśli, losy innych ludzi, to jest pokarm dla naszej wyobraźni, która – rozbudzona, ożywiona – pozwoli zobaczyć świat inaczej, niż do tej pory go widzieliśmy. Ten ktoś musi nas nauczyć, że książka może nawet przez chwilę nudzić, męczyć, że można czytanie przerwać po kilku stronach, dać sobie spokój, ale potem można znów spróbować czytania, niekoniecznie z tą samą, przedtem odrzuconą książką, może z jakąś inną, kolejną, która nagle wzbudzi zachwyt, euforię, poczucie spełnienia.

W domu zawsze były książki, kupowała je babcia, kupowała mama. Część biblioteki stanowiły książki przywiezione w wagonie bydlęcym z Wołynia, zabrane jako bagaż wymuszonej przeprowadzki mojej rodziny na tzw. ziemie odzyskane. Te miały specjalne miejsce, w biblioteczce z oszklonymi drzwiami. Książki były też częstym prezentem, było oczywiste, że po imieninowym przyjęciu w czerwcowym ogrodzie mama będzie rozpakowywać z ciężkiego szarego papieru kolejne tomy i odczytywać głośno tytuły i dedykacje. „Kochanej Wandzie – Maryla” – równe pismo najlepszej przyjaciółki mamy ozdabiało tytułową stronę „Kamiennych tablic”. To po mamie zostało mi zabieranie do walizki nieprzeczytanych książek i noszenie ich na plażę, nad jezioro, na wędrówkę po górskich ścieżkach, bo tam też można było na chwilę przycupnąć i zagłębić się w czytaniu.
Zatem książki zawsze były. W moim codziennym otoczeniu – na półeczce nad kaloryferem w przedpokoju, w salonie na prostokątnej ławie, na kuchennym stole, na schodach prowadzących na górę, gdzie mój ojczym zbudował przemyślne półki… Nie pamiętam książeczek zupełnie dziecięcych, takich jakie dziś kupuje się niemowlętom. Być może w siermiężnej Polsce, w której dorastałam, nie było takich wydawnictw – lśniących kolorowych, drukowanych na grubej tekturze, z samymi obrazkami, bez słów, takich, które niemowlę może bezpiecznie wziąć do buzi i gryźć, ile wlezie. Ale już w życiu dwulatki pojawiły się bajeczki wydawane przez jakże drogie memu sercu i towarzyszące mi przez całe życie wydawnictwo Nasza Księgarnia. Pamiętam Koziołka Matołka i „Przygody i wybryki małej małpki Fiki Miki”, „Rogasia w dolinie Roztoki”, „Puca, Bursztyna i gości”, wiersze Tuwima i Brzechwy, niewielką książeczkę o Pyzie na polskich drogach. To były moje książeczki, mój dziecięcy kanon, który budował się powoli, ale systematycznie, w miarę jak dorastałam. Wiem, że dużo czytano mi do snu i to nie tylko po polsku. Pamiętam Babcię, siedzącą przy moim dziecinnym łóżeczku z siatką rozpiętą na metalowym stelażu, która z grubego tomu dzieł zebranych Puszkina, w grantowej okładce ze złotymi literami i złotymi brzegami, czytała mi bajkę o Carze Sałtanie.
Ja sama musiałam się chyba nauczyć czytać w miarę szybko, bo potem już sama siadywałam na białym krześle w kuchni i zaczytywałam się wszystkim, co wpadło mi w ręce. Niektóre z tych lektur pamiętam bardzo wyraźnie, na półkach domowej biblioteki można było znaleźć tak wiele interesujących rzeczy, a ja mogłam brać z nich, co chciałam. Jedną z pierwszych „poważnych” książek, które przeczytałam samodzielnie, a byłam jeszcze wtedy zupełnie małą dziewczynką, były „Mity greckie” Wandy Markowskiej. Do dziś pamiętam szarą płócienną okładkę z tłoczonymi brązowymi literami. W książce były obrazki – zdjęcia muzealnych obiektów – odłamków waz, rzeźb z utrąconymi nosami lub dłońmi. Ach, jakże przyjemnie było patrzeć na postaci mitycznych herosów i potworów, z którymi herosi się zmagali. Potem przeszłam przez etap „Dzieci z Bullerbyn”, „Cudownej podróży” Selmy Lagerloef i przygod Tomka Sawyera i Hucka Finna – wszystkie te książki czytałam wielokrotnie, za każdym razem czując jakbym czytała je od nowa.

Wcześnie zaczęłam myszkować po półkach, wynajdując interesujące dla siebie rzeczy. Kładłam się na podłodze w pokoju mamy wertując „Słownik wyrazów obcych” Kopalińskiego albo oglądając niezliczone albumy z reprodukcjami obrazów sławnych malarzy – Wyczółkowskiego, Touluse-Lautreca, Gierymskiego. Kiedy już trochę podrosłam, nie mogłam przestać czytać książki, której zawdzięczam podstawy wiedzy o sztuce. „Oko i dłoń malarza”, książka Ignacego Witza, dziś już zapomnianego polskiego malarza, plakacisty i krytyka sztuki była prostą i czułą gawędą, która została w mojej głowie na zawsze. Na jakimś letnim spacerze, kiedy już byłam nastolatką, mama opowiedziała mi o akcji ratowania książek z biblioteki liceum krzemienieckiego, palonych na dziedzińcu szkolnym, o wujach, którzy wyciągali niedopalone książki z popiołu, a także o tym, co sama czytała, będąc w moim wieku. Po powrocie do domu wyjęła z małej szafki na poddaszu, do której jeszcze sama nie dotarłam, rozsypujące się wydanie „Księżniczki Dżawachy” rosyjskiej pisarki Lidii Czarskiej. Na drugiej stronie widniał podtytuł – powieść dla dorastających panienek. Mama powiedziała „To nie jest literatura wysokiego lotu, ale przeczytaj, zobaczysz, co czytały dziewczynki przed wojną”, a ja poczułam, że przekroczyłam kolejny krąg wtajemniczenia czytelniczego. Potem wiele razy rozmawiałam z mamą o czytanych książkach, mama zadawała mi pytania, które zmuszały do zastanawiania się. Chyba już wtedy przypuszczała, że literatura będzie mi pisana.
W domu obowiązywały zasady, które bezustannie łamałam – nie czytasz, dopóki lekcje są nieodrobione i nie czytasz w łóżku, bo od tego psują się oczy. Pod podręcznikiem, z którego miałam się uczyć do lekcji historii leżało „Targowisko próżności” Thackeraya, słysząc na schodach kroki babci, która przychodziła sprawdzać, czy zgasiłam światło, wsuwałam pod łóżko „Alicję w krainie czarów”.
Książek w domu przybywało. Kiedy umarła samotna przyjaciółka babci, pani Anna, z jej mieszkania przywieźliśmy całego Zolę i Balzaka. Płakałam potem nad losem głodujących górników z powieści „Germinal”, a któregoś upalnego dnia dostałam udaru słonecznego, bo przejęta losami Juliana Sorela z powieści „Czerwone i czarne” Stendhala, nie zauważyłam, że słońce ominęło już gruszę, w której cieniu siedziałam. Chyba jakoś w tym okresie znalazłam na strychu, porzuconą tam zapewne przez młodszego brata mamy, książkę Heleny Bobińskiej „Soso”, wydaną w 1954 roku. Zafascynowała mnie ta opowieść o młodym Dżugaszwilim, który był najmądrzejszym, najsprawiedliwszym, najlepiej uczącym się, a jednocześnie najbiedniejszym chłopcem w całej klasie i najbardziej narażonym na kpiny kolegów. Już wiedziałam co nieco o Stalinie, już potrafiłam wyczuć panegiryczny i nieznośnie dydaktyczny ton opowieści. Odnaleziony „Soso” jednak powędrował na półkę, bo w domu książek się nie wyrzucało. Książki były żywymi towarzyszami naszego rodzinnego życia, były przedmiotem rozmów, świadkiem posiłków. Rozłożone na stole czekały, by w poobiedniej ciszy rodzina znów zagłębiła się w czytanie. Babcia powiedziała mi tylko raz – Izuniu, umyj ręce przed czytaniem, nie chcesz przecież pobrudzić książki – i to wystarczyło. Nie zaginałam rogów, nie podkreślałam wyrazów, nie robiłam notatek na marginesach. Książka była świętością, najważniejszą rzeczą w moim życiu. Kiedy dostałam swój własny pokój i wjechał do niego dziwny mebel – tapczano-biblioteczka, półki zapełniły się momentalnie.
Nikt nigdy nie kontrolował moich lektur, nie mówiono mi, co mogę, a czego nie mogę czytać. No, może raz jeden, kiedy mama znalazła mnie w swoim pokoju zagłębioną w „Małżeństwo doskonałe” van der Velde’a, wyjęła mi delikatnie z rąk książkę i powiedziała: „jeszcze chwilę zaczekaj”. Miałam wtedy dziewięć lat. Niedługo potem, kiedy z półki w bibliotece miejskiej wyjęłam dwa tomy „Dziejów grzechu” Żeromskiego, pani bibliotekarka, wysoka, kostyczna kobieta z warkoczem owiniętym wokół głowy, powiedziała: „Ależ to nie dla ciebie, drogie dziecko”. Kilka dni później odkryłam w domu późniejsze wydanie „Dziejów grzechu”, które natychmiast pochłonęłam.
Czytałam, co tylko wpadło mi w ręce – „W pustyni i w puszczy” na zmianę z atlasem ptaków, „Sposób na Alcybiadesa” Niziurskiego na zmianę z „Chatą za wsią” Kraszewskiego, „Balladynę” Słowackiego na zmianę z młodzieżowymi powieściami Siesickiej i Snopkiewicz. „Słoneczniki” tej ostatniej były moją ulubioną książką, do której wracałam wiele razy.
Na pierwszej lekcji języka polskiego w liceum, moja polonistka, pani profesor Janina Orpiszewska, powiedziała do grupy przerażonych pierwszoklasistów: Od dziś czytacie co tydzień trzy artykuły z jednego z pism społeczno-kulturalnych i wymieniła – Kultura, Tygodnik Kulturalny i Życie Literackie. To ostatnie już znałam i podczytywałam – przychodziło w prenumeracie do domu. Jakiś czas potem pani profesor wprowadziła obowiązek czytania jednego z miesięczników – to mogła być Poezja, Nowy Wyraz albo Odra. Wybrałam Odrę, ale i tak kupowałam też Poezję. Tu, w moim nowojorskim mieszkaniu, na półkach stoją roczniki Odry od bodajże 2007 roku. Trochę zostało w Kanadzie, reszta jest w Polsce…
W liceum przestałam czytać bałaganiarsko – był już uporządkowany spis lektur, który narzucał dyscyplinę. Wkrótce potem mama wyszła powtórnie za mąż i mój ojczym dołączył do naszej biblioteki swoją. Obok czytelnikowskiej serii Nike stanęły białe tomy Klubu Interesującej Książki wydawane przez PIW. W zasadzie nie trzeba było chodzić do biblioteki, w domu było dość do czytania, ale jak to u rasowego pożeracza książek rodziła się we mnie chciwość – a może mają tam coś, czego w domu nie ma? Miałam też już swoje kieszonkowe, które – rzecz jasna – przeznaczałam na książki, a do miejscowej księgarni zaglądałam niemal codziennie w drodze ze szkoły. Wtedy dowiedziałam się, że w księgarni trzeba mieć znajomości i że niektóre książki nie zdążą być wyłożone na półki. Podejrzałam jak Krystyna, córka sąsiadów z mojej ulicy, która właśnie skończyła liceum ekonomiczne i zaczęła pracować w księgarni, wyniosła z zaplecza przepiękne piwowskie wydanie „Bogów, grobów i uczonych” i wręczyła czekającemu mężczyźnie. A ja przecież koniecznie musiałam mieć swój egzemplarz CW Cerama, bo właśnie wybierałam się na archeologię! Tak głęboko odczułam tę niesprawiedliwość, że przestałam pozdrawiać Krystynę na ulicy. Pracowała w księgarni przez całe życie, aż do czasów, kiedy transformacja zmiotła domy książki z małych polskich miasteczek. Ja sama wkrótce wyjechałam do wielkiego miasta i „zaprzyjaźniałam się” z księgarkami za pomocą paczki kawy albo szaliczka z milanowskiego jedwabiu. W ten sposób stałam się szczęśliwą posiadaczką choćby “Antologii angielskiej poezji metafizycznej XVII stulecia” Stanisława Barańczaka, a jeszcze później „Twojej pojedynczości” Franka O’Hary. To było w ogóle pierwsze polskie wydanie O’Hary, w tłumaczeniu Piotra Sommera! Poeta nie żył już od 21 lat… Na okładce książki umieszczono słynny rysunek Saula Steinberga View of the World from 9th Avenue. Obnosiłam się z tym tomikiem dumnie wzbudzając zazdrość przechodniów.
Rosła też moja biblioteczka poetycka, zapoczątkowały ją „Rubajjaty” Omara Chajjama podarowane mi przez mamę, a zaraz potem dostałam od niej tomik Urszuli Kozioł. Potem już sama kupowałam to, co wpadło mi w oko albo o czym przeczytałam w którymś z pism literackich: Jerzy Niemojowski, Kazimierz Brakoniecki, Rafał Wojaczek, Edward Stachura, Teresa Ferenc, a z obcych Pablo Neruda, Garcia Lorca i rzecz jasna – John Ashbery.
Kiedy przyszedł czas na wyjazd na studia byłam na etapie literatury iberoamerykańskiej. Wszyscy czytaliśmy Cortazara, Borgesa, Llosę czy Casaresa. Mama nie lubiła tej literatury, babcię wtedy interesowali już tylko Prus i Kraszewski…

Co było potem? No cóż, połowa stypendium szła na książki, teraz już moja własna dorosła biblioteka powiększała się systematycznie… Co się potem stało, kiedy nagle opuściłam Polskę i musiałam zostawić te wszystkie dobra? A, to już zupełnie inna historia.
Przedwczoraj przed wyjazdem na plażę wpadłam w panikę – gdzie jest mój Kindle? Przeszukałam wszystkie możliwe miejsca i pogrążyłam się w rozpaczy – zginęło mi ponad dwieście książek, a niektóre z nich, mimo iż elektroniczne, są białymi krukami – to książki moich cennych przyjaciół, dopiero co napisane, jeszcze przed korektą, redakcją. Na szczęście szary prostokąt czytnika leżał na półce pod telewizorem, tam go zostawiłam, kiedy w zeszłym tygodniu czytałam z niego głośno fragmenty książki o Greenpoincie Ewy Winnickiej.
Czytam dużo, błogosławię fakt mieszkania za miastem, bo spędzam ponad godzinę w kolejce Metro North, gdzie mogę bez przeszkód czytać. Dzięki Bogu za elektroniczny czytnik, nie bolą mnie plecy od dźwigania ciężkich tomów. Czytam też recenzje, prenumeruję pisma literackie, śledzę krótkie listy książek wybranych do nagród. Czytam w dwóch językach, ale zasadę mam jedną – to, co napisane po angielsku czytam w oryginale, choć to czasami trudne, bo literatura brytyjska dociera do Ameryki z większym niż do Polski opóźnieniem. Wszelką inną literaturę, także obcą, czytam po polsku. Czytam kilka książek na raz, nie przeszkadza mi ta róznorodnośc. Teraz czytam „Jimiego Hendrixa we Lwowie” Andrieja Kurkowa, „Lekcję tańca dla starszych i zaawansowanych” Hrabala, „Crossroads Jonathana Franzena i „Indian Affairs in Colonial New York” Treleasego. W kolejce czekają… Nie, nie dam rady wszystkiego wymienić.
– So many books, so little time – mówi mój mąż podnosząc brwi z dezaprobatą, kiedy patrzy na stosy książek po całym domu… Uśmiecham się i mówię po polsku: – Za późno, mój drogi, za późno…
Z okazji dzisiejszego, kończącego się właśnie Dnia Miłośników Książek życzę Państwu i sobie wielu nowych półek. Na książki.
Ładne bardzo.
LikeLike
Przyjaciel podsunął linkę, plik otworzył się na drugim zdjęciu i byłem zaskoczony: skąd tu zdjęcie mojego regału?! Po chwili dostrzegłem różnice i pomyślałem, że to jak kiedyś w moim otoczeniu we Wrocławiu, u znajomych księgozbiory były różne, ale nie aż tak bardzo.
LikeLike