Ostatni tydzień przed…
Sobota. Polska (choć już nie tak bardzo) dzielnica Greenpoint o siódmej rano robi wrażenie, jakby wcale nie spała poprzedniej nocy. Niedaleko skrzyżowania jej dwóch głównych ulic, Greenpoint Ave i Manhattan Ave, otwarte warzywniaki oferują świeże mleko i świeżo wyciśnięte soki. Tu i ówdzie przemyka hipster z latte w ręku, mieszkańcy wyprowadzają na poranny spacer psy, ktoś spieszy do pracy. Otwierają się kawiarnie, a przed nimi momentalnie formują się kolejki. Kiedy parkuję pod księgarnią, mój towarzysz już czeka. Zapominając, że dziś święto – Fourth of July – sprawdzam, o której muszę zapłacić za parking. Z samochodu wyciągam cały potrzebny do wypełnienia misji sprzęt – dwie rolki taśmy, dwie pary nożyczek i cały plik niebieskich plakacików, formatu zwykłej kartki, wczoraj wydrukowanych przez Jacka.

Pierwszy przyklejamy na latarni tuż przy kościele św. Antoniego z Padwy. Jakiś starszy pan mija nas wolno, przystaje, ogląda się. „Patrz – mówię do Rafała – zaraz wróci i zedrze”. Ale postanawiam wziąć byka za rogi, uśmiecham się do pana, który wciąż się nam przygląda i głośno wołam – dzień dobry! Mężczyzna wraca i mówi: „Moja żona głosuje na Trzaskowskiego”. Kamień spada mi z serca, nie musimy się niczego obawiać. „A pan?” – pytam. „E, nie, ja Słowak jestem. Ze Spiszu, ale już po słowackiej stronie” – odpowiada. Dopiero teraz zauważam miękki akcent południowych sąsiadów. „Wie pan, dam panu coś dla żony” – wracam do samochodu i wyjmuję duży lśniący plakat, który nie zmieściłby się na zwykłym słupie. „Proszę jej do dać i pozdrowić.” Pan Słowak wygląda na ucieszonego, bierze plakat i dziękuje. „Wszystkiego dobrego” – wołam jeszcze.
Przechodzimy na zachodnią stronę ulicy. Plakaty doskonale mieszczą się na parkometrach. Przylepiamy je od strony jezdni, będą dobrze widoczne z samochodów. Niektóre słupy są tak zaklejone starymi plakatami, że musimy najpierw nożyczkami odciąć powiewające na wietrze kawałki starej taśmy i poczerniałe od deszczu skrawki papieru, by móc przylepić nasze niebieskie ogłoszenia. Na niektórych wciąż widać dawne, czarno-białe kartki, rozwieszone przez kogoś tajemniczego jeszcze przed pierwszą turą wyborów. Wielkimi literami zachęcały do rejestrowania się i brania udziału w wyborach. Ocalały chyba z powodu angielskiego tekstu, mimo że była w nim mowa o LGBT i cofnięciu Polski do średniowiecza. Pokazuje je Rafałowi i zastanawiamy się czy ci, którzy ewentualnie mogliby je zerwać, aż tak kompletnie nie rozumieją angielskiego?

Idąc od latarni do latarni, od parkometru do parkometru, dochodzimy do rogu Nassau i Manhattan Avenue. Patrzę na niebo zaciągnięte chmurami. „Żeby tylko nie padało” – martwię się. Plakaty są wydrukowane na atramentowej drukarce, jeśli zacznie padać, to śliczne czerwone i niebieskie kolory spłyną z deszczem. Wpadam na pomysł, by jeden z plakatów przykleić nad wejściem do metra. Przechylam się przez wysokie ogrodzenie i – krzywo, bo krzywo – przyklejam uśmiechniętego Trzaskowskiego nad schodami. Będzie doskonale widoczny.

Wracamy drugą stroną ulicy. Tam, gdzie kiedyś była słynna Łomżynianka, typowy polski bar mleczny z pierogami i barszczem, który po najeździe hipsterów na Greenpoint stał się ich ulubionym miejscem, nie ma dziś nic. Duży napis ogłasza, że to miejsce do wynajęcia. Na szybie widnieje już jedno ogłoszenie jakiejś „złotej rączki”, więc chcę przykleić nasze. Nie zauważam policyjnego samochodu, zaparkowanego przy krawężniku, z którego wychyla się policjantka. „Hej, nie możesz przylepiać ogłoszeń na biznesach. Właściwie nie możesz też przylepiać niczego na latarniach i słupach, ale przymknę na to oko” – woła do mnie. Grzecznie przepraszam i idziemy dalej. Na rogu Manhattan Ave i Norman, koło kiosku zawsze z wyborem świeżej polskiej prasy, prowadzonym przez Jemeńczyków, wisi kilka plakatów z Joe Lentolem, wieloletnim radnym w Brooklynie. Właśnie kandydował po raz kolejny do rady miejskiej w czerwcowych prawyborach. Joe od czterdziestu lat służy Brooklynowi i zawsze okazuje Polakom ogromną sympatię. Przylepiamy Trzaska koło Joe’ego. Wiem, że bardzo by się polubili.

Na następnym rogu, przy God Bless USA Deli, gdzie już można kupić bułkę z sadzonym jajkiem, stoi grupa Amerykanów. Gdy przyklejamy kolejny plakat, jedna z kobiet pyta: Is this handsome man coming to the US? Wyjaśniam, że to kandydat na prezydenta Polski, a ona dziwi się, że taki młody i taki uśmiechnięty. Wreszcie mówi: “Trump się tak nie uśmiecha”.
Wracamy do mojego samochodu, zaparkowanego przed polską księgarnią. Dopiero minęła ósma. Zostało nam parę plakatów, postanawiam je zachować na pamiątkę. Rafał spieszy się do domu, ja idę na kawę do Charlotte Patisserie, mojego od kilku lat ulubionego miejsca. Mają otwarty ogródek i fantastyczne wypieki. W poczuciu dobrze spełnionego obowiązku pozwalam sobie na kawałek „chmurki” – bezowego ciasta z malinami. Cappuccino i chmurka… Dawno się tak dobrze nie potraktowałam… Po mniej więcej godzinie wsiadam do samochodu i przejeżdżam powoli centralną ulicą Greenpointu. Plakaty wiszą. Nie! Jednak nie. Tam, gdzie zaczynaliśmy, przy Greenpoint Ave już ich nie ma. Pozostał tylko niebieski pasek, którego wandal nie zdołał oderwać. Wysiadam z samochodu i nad tym zdartym plakatem przyklejam nowy, wyżej. Przyklejam, choć wiem, że długo tam nie powisi…

Zaczyna się robić coraz goręcej, potem spadnie deszcz. Jadę na Queens i odbieram od Jacka duże profesjonalne bannery z Trzaskowskim. Potem wracam do domu, śmigam przez wcale niezatłoczoną drogę szybkiego ruchu, Major Deegan, i myślę sobie o nas. O Polakach. Mit o demokracji jako ulubionej formie rządów w naszym kraju, w świetle tego, co się stało przed godziną, wydaje się straszliwym szyderstwem. Jeszcze tego nie wiem, bo dopiero za kilka godzin dowiaduję się, że mama Rafała właśnie wróciła z Greenpointu z wiadomością, że wszystkie rozwieszone plakaty są już zdarte i zniszczone, ale i tak myślę sobie: Skąd wy jesteście, ludzie, którzy zdzieracie plakaty kandydata na stanowisko Prezydenta Rzeczypospolitej? Mieszkacie w kolebce demokracji, kraju, który właśnie dziś, 4 lipca, obchodzi swoje święto, Independence Day, rocznicę ogłoszenia Deklaracji Niepodległości. Czy wiecie, co to za święto? Czy wiecie, że napisano tam jasno i wyraźnie: „Przyjmujemy więc za oczywiste, że wszyscy ludzie rodzą się równi i że są obdarzeni przez Stwórcę niezbywalnymi prawami, a między nimi jest Życie, Wolność i dążenie do Szczęścia”? Jesteśmy równi: pan i pani, ktokolwiek to był, kto zdarł te sześćdziesiąt plakatów – wydrukowanych za czyjeś pieniądze, na czyjejś drukarce, rozlepionych przez dwójkę ludzi o odmiennych od waszych poglądach, o siódmej rano, w sobotę. Przecież kiedy mieszkaliście w Polsce, wszyscy narzekaliście na PZPR, na zamordyzm, na terror, na narzuconą przez partię i rząd jedynie słuszną narrację. Przyjechaliście tutaj, bo tam było wam źle. Korzystacie ze wszelkich dobrodziejstw demokracji, ustroju, który ćwiczymy od tysięcy lat i od którego nie wymyślono niczego lepszego. Demokracja oznacza władzę ludu, czy wiecie o tym? Dêmos znaczy ludzie, and krátos to władza. Tego przecież chcieliście, władzy ludu, możliwości wyboru, czyż nie? Jestem wam zatem równa, mam prawo do moich poglądów i te niebieskie plakaty z uśmiechniętym Trzaskowskim mają prawo wisieć tuż obok waszego pucołowatego Dudy. Dlaczego je niszczycie? Dlaczego nie chcecie się dowiedzieć, jaka jest ta inna możliwość w wyborze, którego dokonacie? I wreszcie – dlaczego tak łatwo szafujecie słowem „komuch”, skoro wasze zachowanie to właśnie to, czego tak bardzo nienawidzicie? I może nie wiecie, ale nie o Dudę i nie o Trzaskowskiego tu chodzi. Chodzi o to, jaka jest Polska i jaką chcemy, żeby była.
Dla mnie Polska dziś to kraina zapomniana przez Boga, rządzona przez niegodziwców, niszczona od środka, kompromitowana na zewnątrz, niesprawiedliwa, okrutna dla swoich obywateli. Wiem, kim jest wasz kandydat, słucham jego kłamstw, liczę podpisane bez wahania i konsultacji, byle szybciej przyklepać, ustawy, liczę kolejne puste obietnice. Z obrzydzeniem słucham wykrętów i tłumaczeń, tego co podobno Prezydent RP miał na myśli, a co rzekomo przekręcono. Tyle tylko, że jakoś się znam na języku, wiem, co znaczą słowa, rozumiem ich znaczenie. Znam też liczby i fakty, przyglądam się tej demolce od pięciu lat. I przyglądam się słabemu, pełnemu kompleksów człowiekowi, który nie uniósł godności urzędu przez siebie pełnionego.
Przyglądam się drugiemu asowi polskiej polityki, Morawieckiemu, dwa razy skazanemu przez sąd za kłamstwo i wciąż bezwstydnie kłamiącemu. I przyglądam się też temu staremu, toczonemu przez nienawiść człowiekowi, wyrzucającemu z siebie cuchnące słowa. Nie żal mi go. Żal mi nas.
Rozwieszam plakaty z Trzaskowskim, bo mam nadzieję na zmianę. I wy też powinniście tej zmiany pragnąć.
Trzydzieści lat temu w mojej ojczyźnie stał się cud. Marzenie, na którego spełnienie czekaliśmy tyle dziesięcioleci, stało się ciałem. Spadła nam z nieba manna. Dlaczego to niszczycie? Zdarcie plakatu przeciwnika politycznego waszego kandydata jest łamaniem demokracji, odbieraniem mnie i innym naszego głosu. Nie rozumiem, nie pojmę, jakim sposobem obywatele kraju, dławionego przez dziesięciolecia, dziś zachowują się dokładnie tak samo, jak niedawno jeszcze robili to nasi ciemiężyciele. Więc może rację mają ci, którzy chcą nam, Polakom mieszkającym za granicą, odebrać prawo głosu? Ale cofam tę myśl. Przecież Greenpoint jest odzwierciedleniem Polski. Ludzie myślą tu tak samo jak tam.
Niedziela zapowiada się pięknie. Zrywamy się rano i pędem na plażę. Michael pogania mnie, bo parkingi przy plażach pozwalają na zapełnienie tylko w połowie, więc warto się pospieszyć, żeby nie odjechać z kwitkiem. Dojeżdżamy na plażę prawie równocześnie ze znajomymi, z którymi nie widzieliśmy się od początku pandemii. Rzecz jasna, żadnych objęć, żadnych całusów na przywitanie. Na parkingu jest jeszcze sporo miejsca, dopiero dziewiąta, wygląda na to, że niepotrzebnie panikowaliśmy. Idziemy spory kawałek w kierunku latarni morskiej, przy której 13 lat temu Michael wsunął mi na palec piękny staroświecki pierścionek z diamentem, otoczonym szafirami. Mimo wczesnej pory jest już sporo ludzi. I zaskoczenie: nigdy przedtem nie widziałam na plażach Nowego Jorku typowych dla polskiego wybrzeża parawanów ochraniających przed wiatrem. Czyżby ktoś podpatrzył ten wynalazek w Łebie albo w Międzyzdrojach i przywiózł go do Ameryki? Rozkładamy nasz namiot, wyciągam się w środku i zasypiam. Budzi mnie gwar, widzę ludzi, którzy biegną, mijając miejsce, gdzie się rozłożyliśmy. Ktoś woła: Shark! Shark! Chwytam za telefon i biegnę z innymi. Na brzegu młody mężczyzna przytrzymuje jedną ręką młodego rekina, drugą usiłuje mu wyciągnąć z pyska haczyk. Rekin, a właściwie rekinek, prawdziwe rekinie baby, miota się w przerażeniu. Ktoś podaje metalowe szczypce, rybak odcina żyłkę, sprawnie wyjmuje haczyk i uważając na pysk ryby chwyta go za ogon, wchodzi do wody i… wypuszcza na wolność. Jestem zdumiona i zachwycona sprawnością, szybkością ruchów tego młodego człowieka, cała operacja trwała nie dłużej niż trzy minuty. Rekin macha ogonem i znika w falach. My nagradzamy rybaka oklaskami. Potem przed kilka godzin nikt nie wchodzi do wody. If there is a baby, there is a mama – ktoś mówi. “Nieee – śmieje się mój mąż. – Rekiny nie mają instynktu rodzicielskiego. – Michael robi zabawnie smutną minę – Kiedy mały rekin wykluwa się z jaja, nikt nie wita go na tym świecie”. Pogrążamy się znów w błogim lenistwie, popijając chłodne rosé, przytargane w specjalnej torbie. Ale choć jesteśmy na plaży, korci mnie, żeby sprawdzać wiadomości. Niestety – ani nawet jednej kreski połączenia w telefonie, kompletna głusza. I dobrze – myślę buntowniczo. Dziś odpoczywam.

W poniedziałek rano wyjeżdżam z domu, mam do załatwienia sprawy na Manhattanie. Kilka osób prosiło o duże plakaty wyborcze do umieszczenia w oknie. Upper West Side, Greenpoint, Ridgewood – trochę się najeżdżę. Nie ma mowy, by ktoś z właścicieli polskich sklepów zgodził się na umieszczenie u siebie takiego plakatu. Wchodzę do dwóch, zaprzyjaźnionych: „Powiem pani, że ja głosuję na Rafała, ale przecież rozbiliby mi szybę, gdyby się z tym pokazał” – mówi właściciel. To znowu coś, czego nie rozumiem – dlaczego nie jesteśmy w tym razem, czego się boimy? Złej opinii? Utraty klientów? Przecież kiedyś, nosząc w klapach marynarek i płaszczy mały opornik, nie wahaliśmy się demonstrować naszej niezgody. A dziś stoimy po obu stronach jakiegoś monstrualnego płotu, jak jeden zbiorowy Pawlak z Kargulem…
Kiedy wracam do domu, już czas do pracy. Robię szybkie notatki z ostatnich dni przygotowując ten felieton i siadam do komputera. Resztę dnia spędzam na odpowiadając na pytania czytelników z biblioteki i studentów z college’u. Co jakiś czas sprawdzam wiadomości. „Co jakiś czas” jest tu oczywiście eufemizmem, bo zaglądam bez przerwy na Twitter, Facebook i WhatsApp. Trzaskowski minimalnie wysuwa się na prowadzenie w sondażach.
A może we wtorek spotkamy się wieczorem pod konsulatem i zrobimy sobie happening z Trzaskowskim, to znaczy z bannerem, z którego ten przystojny mężczyzna uśmiecha się do ludzi? Niestety, krótki termin, ludzie, którzy normalnie pojawiają się pod konsulatem, akurat dziś nie mogą. Więc jutro. Wstawiam ogłoszenie na moją „ścianę” na Facebooku. Jest spory odzew. Postanawiam też wydrukować kolorową broszurę z programem Trzaskowskiego i następnego dnia, przed spotkaniem pod konsulatem jeszcze przejść się po Greenpoincie. Wręczenie jej komuś do ręki daje nadzieję na choćby krótką rozmowę. Kilka tygodni temu zepsuła się nam drukarka, nie mogę zrobić próbnego wydruku. Broszura ze strony trzaskowski2020.pl jest dostosowana do europejskiego formatu A4; nie mam pojęcia, czy w druku się coś nie obetnie. Pomaga mi nieoceniony Marcin z Waszyngtonu. Pracujemy razem już pięć lat, od kiedy PiS wygrał wybory, organizując różnorodne akcje i próbując zbudować prodemokratyczne struktury. Marcin zamawia broszury w Staples, ja tylko mam je odebrać.

Zatem środa będzie przeznaczona na ostatnie już chyba działania w kampanii prezydenckiej. Broszury wyglądają pięknie, tyle że trzeba je złożyć. Spotkana młoda znajoma, bardzo energiczna i zdecydowana w swoich antyDudowych poglądach, pomaga. Składamy kilkadziesiąt sztuk i idziemy spacerkiem po Greenpoincie. Młoda dziewczyna, wychodząca z dziecięcym wózkiem z księgarni, w pierwszym odruchu wyciąga rękę i natychmiast się odsuwa. Broszurka omal nie upada na ziemię. „Nie, ja na tego nie głosuję” – mówi. Nie próbuję jej przekonywać. Odstrasza mnie jej zacięty wyraz twarzy. Chwilę potem zatrzymuje mnie jeden z moich stałych czytelników. „Nieeee, co też pani, nie widziała pani, co on zrobił w Warszawie?”- nawet nie wyciąga ręki po broszurkę. Ale kiedy proszę, żeby dokładnie opowiedział mi, cóż takiego ma do zarzucenia Trzaskowskiemu, nie bardzo wie i nagle rozmowa, zupełnie nonsensownie, skręca na Węgry i przyjaźń polsko-węgierską. Oddalamy się szybko.
Powoli idziemy w kierunku Norman Ave. Z naprzeciwka zbliża się para z mikrofonem radia Rampa. Zatrzymują nas i zadają pytanie o głosowanie. Obie z Ewą wyjaśniamy, na kogo i dlaczego głosujemy, przy okazji wręczając im naszą broszurkę i idziemy dalej. Kilka osób patrzy na nas podejrzliwie. Kiedy pokazujemy, co mamy, ludzie natychmiast się rozświetlają. „Ojej! Wy też? To jest fantastyczny człowiek, nie da nam zrobić krzywdy!” Ktoś inny dodaje: „Mówi w sposób mądry i wyważony, szanuje ludzi. Cieszę się, że to roznosicie.” Ewa zatrzymuje kilku Amerykanów, w kilku słowach tłumaczy, co robimy i prosi o pozowanie do zdjęcia „z Trzaskowskim”. Wszyscy chętnie się zgadzają, nawet Meksykanin na rowerze, którego chyba nie bardzo to interesuje, Bo cały czas wpatruje się w telefon. Ale do zdjęcia pozuje i podnosi palce w geście V. Następnego dnia oglądam na stronie Radia Rampa relację: Nic mi nie wycięto. Mówię o organizacji prodemokratycznych wydarzeń i o tym, że Trzaskowski to rozmowa, dogadywanie się. Dwie zagadnięte panie głosują na Dudę. Na pytanie, dlaczego, jedna z nich odpowiada „Rodzina w Polsce go lubi”. A druga: „Bo jest wspaniały”. Mój Boże…

Po godzinie spaceru mamy dość. Jest wieczór, a upał wciąż wisi w powietrzu. Z ulgą wsiadamy do samochodu i jedziemy na Manhattan. Pod pięknym pałacykiem konsulatu, La Mar Mansion, już czeka na nas grupka ludzi. Nie, nie będzie nas wielu. Ludzie wciąż boją się (i słusznie) wirusa, unikają tłumu. Trzydziesta Siódma Ulica jest pusta, z rzadka przejeżdża samochód. Lampy zawieszone na budynku konsulatu co chwilę się zapalają, zupełnie niepotrzebnie, rażąc nas w oczy. Żartujemy, że to po to, by nas łatwo rozpoznać na zapisie monitoringu. Zachodzące słońce daje piękne światło i ono wyzwala w nas dziwny spokój i radość. Rozmawiamy o nadziei. Rozmawiamy o przyszłości. Wzajemnie umacniamy się w przekonaniu, że będzie dobrze.

Kiedy w czwartek piszę ten tekst, a potem nagrywam go do radia, przychodzi niedobra wiadomość. Bardzo niedobra. Spodziewałam się jej już od jakiegoś czasu, ale nie myślałam, że przyjdzie tak szybko. Nie bardzo jeszcze pojmuję jej sens, wiem, że to dotrze do mnie po jakimś czasie. Utulam najbliższą mi osobę. Będziemy długo rozmawiać i potem długo – już samotnie – płakać. Tekst pozostaje nieskończony, niewygładzony do następnego dnia.
W piątek leje od rana. To dobrze. Robię edycję tekstu, jeszcze przychodzi mi do głowy kilka zdań, wybieram zdjęcia. Do niedzieli zostały dwa dni. Kto miał podjąć decyzję, już ją podjął. Kto się jeszcze waha, słucha piosenki Taco Hemingwaya “Polskie tango”, która zawiera wszystkie znane mi wulgaryzmy, ale wyraża gniew, jakiego już dawno w Polsce nie było. To piosenka dla młodych. Miejmy nadzieję, że oni też podejmą decyzję, która pomoże w przywróceniu nam wszystkim – obywatelom Rzeczypospolitej – wolności. I godności.
Brawo Iziu !! Poza pasją i energią – Twój dzień wydaje się mieć znacznie więcej niż 24 godziny:-) – masz duży talent narracyjny! Biała sukienka też ładna:-), szczególnie w uzupełnieniu do czerwieni i chabru plakatów. Tylko można by polemizować z powszechnie tu przyjętym mitem kolebki demokracji. Ona, jak sama piszesz, została nazwana, a więc i wymyślona, przez Greków, niedoskonała oczywiście, tylko wolni obywatele i tylko mężczyźni. Ale już coś. A w Polsce szlacheckiej XVI-XVIII wieku też była, chociaż zarezerwowana dla szlachty.. Podobnie w Stanach kiedy pisano Konstytucję mimo pięknych słów przytoczonych przez Ciebie i sformułowań pierwszego artykułu Karty Praw, inaczej pierwszej poprawki: ‘Kongres nie ustanowi ustaw wprowadzających religię lub zabraniających swobodnego wykonywania praktyk religijnych; ani ustaw ograniczających wolność słowa lub prasy, lub naruszających prawo do pokojowych zgromadzeń i wnoszenia do rządu petycji o naprawę krzywd.” owa demokracja nie obejmowała niewolników ani kobiet… Tak więc demokracja , jak my ją interpretujemy, kształtowała się powoli precyzując coraz więcej praw dla coraz szerzej rozumianego pojęcia człowieka i obywatela..:-)…
I tak mi się przypomniało, ciągle jeszcze aktualne, niestety:
”
Nie będzie pisał oszczerczych bredni
Drań, co Helsinki bierze za Jałtę.
Bój o pryncypia – mój chleb powszedni,
Bez wahań zmienię pióro na pałkę!
Niech nikt krwią cudzą rąk mi nie kala,
Dzieje nie takie znają ofiary!
Niech wie, kto chciał już pomniki zwalać –
Winny nie ujdzie w tym kraju kary!
I wypiszemy wszystkim na skórze
Prawa człowieka i obywatela!
Prawo do pracy! Miejsce – przy murze!
I syna twarz w plutonie, co strzela!
A kiedy wszystko do ładu wróci –
W szafach należne miejsce mundurom,
Snów filozofów młodzież się uczy
A ręka zmienia pałkę na pióro…”
LikeLiked by 1 person
Kaczmarski, jak zwykle w punkt i boleśnie. Tak, rozumiem wszystkie Twoje uwagi, dlatego napisałam “ustrój (…) który ćwiczymy od tysięcy lat…”
LikeLiked by 1 person
Prawda, ale bardzo mnie irytuje ta amerykańska arogancja, albo nieznajomość historii, a najczęściej jedno i drugie, kiedy tubylcy powtarzają, że oni zanieśli demokrację do Europy..Please.:-)
LikeLiked by 1 person
” Demokracja oznacza władzę ludu, czy wiecie o tym? Dêmos znaczy ludzie, and krátos to władza. Tego przecież chcieliście, władzy ludu, możliwości wyboru, czyż nie? ”
https://lubimyczytac.pl/cytat/67910
LikeLike