Siedemnaście lat temu, pod koniec grudnia 2003 roku zadzwoniła do mnie Julita Karkowska, naczelna „Przeglądu Polskiego”, dla którego wówczas pracowałam i podała mi numer telefonu. „Zadzwonisz do Janusza Głowackiego i umówisz się z nim na wywiad – powiedziała. On już o tym wie.” Kiedy po paru dniach znów rozmawiałyśmy, oznajmiłam: „Jesteśmy umówieni. Pan Głowacki chciał, żebym przyszła w poniedziałek, ale powiedziałam, że nie mogę, bo mam próbę chóru”. Oczyma wyobraźni zobaczyłam, jak Julita wznosi oczy ku niebu: „No wiesz? Odmówiłaś Głowackiemu?”
Cóż, chyba niezupełnie odmówiłam, bo w końcu umówiliśmy się na któryś piątek. Kiedy zjawiłam się w nowojorskim mieszkaniu Janusza, bo zaraz zaproponował mówienie sobie po imieniu, gospodarz usadowił mnie w fotelu i zapytał, co to za sprawa z tym chórem. „Ach, to taka grupa, chór kameralny, śpiewamy muzykę barokową” – odpowiedziałam i zaraz przestałam się bać tej rozmowy i samego Głowackiego – słynnego pisarza.
Półtora roku później spotkaliśmy się przypadkiem na targach książki w Warszawie. Targi odbywały się w Pałacu Kultury, a Janusz podpisywał swoją nową książkę „Jak być kochanym”. Wiem, że zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie, które gdzieś przepadło. Pozostanie dla mnie tajemnicą, dlaczego zachowało się tylko zdjęcie Janusza z jakąś czytelniczką, jako jedno, jedyne z całego mojego warszawskiego pobytu. Potem, kiedy wpadł na chwilę do Nowego Jorku, znów spotkaliśmy się przypadkiem, na wykładzie Andrzeja Franaszka, na Columbii. Za każdym razem przypominałam mu o złożonej obietnicy wieczoru w bibliotece na Greenpoincie. Ostatni raz umawialiśmy się na taki wieczór w Kazimierzu. Mijaliśmy się w hotelowym korytarzu i zamieniliśmy kilka słów. Potem, wieczorem, siedzieliśmy przy tym samym stole w restauracji, w dużej grupie. Był sierpień 2012 i nikt nie spodziewał się, że za kilka lat już nie będzie nam tak beztrosko.
19 sierpnia minęła trzecia rocznica śmierci Głowackiego. Jakże go brakuje dziś – jego spojrzenia ironicznego i przenikliwego, czułego – tam, gdzie trzeba, obnażającego – też tam, gdzie trzeba. Jakże brakuje jego oceny dzisiejszych czasów, tych wszystkich strasznych rzeczy, które się teraz wydarzają, a które – wydaje się – nie były możliwe jeszcze trzy lata temu. Janusz Głowacki wytłumaczyłby nam to wszystko i zapewne dodałby: “A nie mówiłem?”

Poniższy wywiad został zamieszczony w Przeglądzie Polskim, kulturalno-społecznym dodatku do Nowego Dziennika, w styczniu 2004. W zakładce Recenzje zamieszczam również moją recenzję z autobiografii Głowackiego „Z głowy”, o której pisarz wspomina w naszej rozmowie.
***
Spotykamy się w pierwszych dniach nowego roku, a to najlepszy czas na podsumowanie starego, minionego…
Ubiegły rok to przed wszystkim bardzo wiele produkcji „Czwartej siostry” po świecie. To sztuka, która w Polsce została średnio przyjęta. Kilku krytyków uważało, że jej wymowa jest antyrosyjska. Tymczasem nagle, zupełnie niedawno, znalazłem się w Moskwie, a tam okazuje się, że sztuka się bardzo podoba, będą ja wystawiać. Pewien wybitny prozaik rosyjski stwierdził, że żaden z rodzimych pisarzy nie dał takiego obrazu Moskwy końca lat 90., jaki został nakreślony w mojej sztuce. Byłem niezwykle szczęśliwy, kiedy to usłyszałem.
Co Pan robił w Moskwie?
Pojechałem tam na targi książki wraz z Tadeuszem Konwickim i Manuelą Gretkowską. To było dość ciekawe doświadczenie, bo międzynarodowość wydarzenia wciąż jeszcze przyciąga tłumy, a w połączeniu z wciąż chyba istniejącą miłością do książek daje niezapomniane wrażenie. W trakcie targów odbyłem kilka spotkań, no i dowiedziałem się, że praca nad tłumaczeniem „Czwartej siostry” dobiega końca, jest już scena, która będzie sztukę wystawiać. Mam tam spore powodzenie (śmiech). W ubiegłym roku wyszedł w Moskwie „Ostatni cieć” w przekładzie Iriny Podchishchaevej.
Wróćmy jeszcze do „Czwartej siostry” – wygląda na to, że sztuka cieszy się sporym powodzeniem w Europie?
Została dwukrotnie nagrodzona w Polsce. Pierwsza z nagród to Grand Prix III Krajowego Festiwalu Teatru Polskiego Radia i Teatru Telewizji Polskiej Dwa Teatry – Sopot 2003 za spektakl wyreżyserowany przez Agnieszkę Glińską. Drugą była nagroda publiczności na IX Festiwalu Filmowym i Artystycznym w Kazimierzu Dolnym. Ponadto wystawiono „Czwartą siostrę” w lutym ubiegłego roku w Ljublijanie oraz na otwarcie sezonu 2003-4 przez zespół Teatru Narodowego Kappa w Atenach. Premiery odbyły się też w Bratysławie, Novym Sadzie i Sofii. 5 lutego, czyli za parę tygodni odbędzie się natomiast premiera „Czwartej siostry” w Paryżu, będzie tam wystawiana w Théâtre Silvia Monfort do 21 marca. Inna moja sztuka, „Antygona w Nowym Jorku”, miała w ubiegłym roku kilka premier, m. in. w Sztokholmie i w Teheranie. Niestety, nie zaproszono mnie do Teheranu, ba, nawet nie zawiadomiono o wystawieniu „Antygony”, a byłbym tej irańskiej premiery bardzo ciekaw. W związku z różnymi produkcjami moich sztuk wiele podróżowałem: m.in. byłem w Madrycie na próbach „Antygony”.
Skoro podsumowaliśmy rok ubiegły, to może z rozpędu kilka słów o planach na bieżący?
W czerwcu będzie miało miejsce dość ciekawe wydarzenie: otóż ambasada amerykańska w Polsce i warszawskie teatry, Powszechny oraz Narodowy, organizują dwa przedstawienia. Jednym z nich będzie „Polowanie na karaluchy”, drugim „Kopciuch”. W obu przedstawieniach będą grali polscy aktorzy, aczkolwiek będą one reżserowane przez dwóch młodych amerykańskich reżyserów, Willa Pomerantza i Paula Borgetto. Ten ostatni jest reżyserem wystawianych właśnie w La Mama dwóch jednoaktówek Mrożka.
Podobno Marek Piwowski chce nakręcić drugą część „Rejsu”. Czy będzie Pan miał z tym cokolwiek wspólnego?
Nie i nawet nie wiem, że istnieją takie plany. Co jakiś czas producenci zwracają się do Marka Piwowskiego i również do mnie, ale jakoś to upada. Strasznie trudno byłoby to zrobić bez Zdzisia, bez Janka. Prawdę mówiąc uważam, że nie ma tak naprawdę powodu, by tę drugą część robić. Od czasu do czasu rozmawiam z Piwowskim na ten temat i wspólnie dochodzimy do wniosku, że nie warto. „Rejs” jest filmem tak unikatowym, że nie mogłoby się udać powtórzenie tego samego konceptu. Jeśli już, to taki film powinien zrobić ktoś bardzo młody. Myśmy się z Markiem świetnie rozumieli i mogę tylko żałować, że nie zrobiliśmy, czy też nie pozwolono nam zrobić niczego więcej razem, bo pewnie byśmy nieźle w kinematografii polskiej namieszali. A tak, rozeszliśmy się, Piwowski kręcił sam, ja zrobiłem „Trzeba zabić tę miłość”, napisałem parę scenariuszy… Ale jeśli Marek ma jakiś oszałamiający pomysł, to daj Boże zdrowie. To jest jeden z fenomenalnie utalentowanych, może najbardziej po Polańskim, polskich reżyserów.
Chodzą słuchy, że pisze Pan autobiografię.
Tak, piszę ją już od jakiegoś czasu i muszę bardzo szybko skończyć i złożyć w wydawnictwie ‘Świat Książki’, czyli u Bertelsmanna, do kwietnia. Będzie się to nazywało „Z głowy” i powinno ukazać się we wrześniu.
Jaki jest zamysł tej nowej książki? Czy będzie to autobiografia w czystej postaci, czy też raczej powieść z elementami faktograficznymi, a jeśli tak, to jaka będzie granica pomiędzy fikcją a prawdą?
Granica między prawdą a fikcją bywa nieuchwytna. Mnie się wydaje, że jedyną prawdą jest to, co mi się wydaje, a cała reszta to są niepewne sprawy… Książka jest oczywiście fabularyzowana; zaczyna się od mojego wyjazdu do Londynu, tuż przed stanem wojennym, na premierę „Kopciucha”, później akcja cofa się, skacze. Przy pomocy najrozmaitszych skojarzeń próbuję opowiedzieć kawałek mojego życia. Naturalnie, nie będzie to autobiografia typu ‘urodziłem się, moja babka z domu była’ itp. W pewnym momencie stwierdziłem, że zbyt wiele rzeczy zbyt szybko ucieka z pamięci, również takich, które warto byłoby zapamiętać. Namawiano mnie zresztą już od dawna na pisanie autobiografii, która byłaby opowieścią o Polsce, której już nie ma w połączeniu z tym, co się dzieje teraz, z moim życiem tu. Polska będzie odbijać się w Ameryce, Ameryka w Polsce, a jeszcze do tego przez ten krajobraz przewijać się będzie Rosja.
Pisanie tego typu rzeczy jest niełatwe, przede wszystkim dlatego, że autobiografię pisze się raz. Ponadto nigdy nie wiadomo, co już można napisać, a czego jeszcze nie, kto się obrazi, jak napisać o pewnych rzeczach nie narzekając zbytnio i nie skarżąc się. To bardzo cienka sprawa, ale spróbuję jakoś, przy pomocy autoironii, wywinąć się z tego. Na pewno będzie to książka trochę zabawna, trochę smutna, trochę straszna, czyli taka, jak ja próbuję zwykle spojrzeć na świat. Niektórym krytykom wydaje się, że to naturalizm, innym, że surrealizm; zarówno jedni jak i drudzy mają rację. Świat generalnie oszalał i ja spróbuję coś z tego złapać, pokazać, może wytłumaczyć, dlaczego jestem, jaki jestem.
Od wielu lat przemieszcza się Pan z Nowego Jorku do Polski i z powrotem.
Tak, bo to i wygodne, i praktyczne. Jeżdżę sporo po Europie i łatwiej mi poruszać się, mieszkając w Polsce, w moim starym zachowanym mieszkaniu na Bednarskiej. No i, przy pisaniu autobiografii, łatwiej było na miejscu przypominać sobie różne rzeczy i weryfikować to, co się pozacierało.
Henryk Bereza napisał o Panu, że od czasu, kiedy zaczął Pan mieszkać w Ameryce, widzi Pan sprawy polskie we właściwych proporcjach. Co to znaczy – widzieć sprawy polskie we właściwych proporcjach?
W Polsce uważa się, że na Krakowskim Przedmieściu mamy największe stężenie geniuszy na metr kwadratowy na świecie. Jak się wyjedzie, to jakby troszeczkę łapie się do tego dystans. Jest to pomocne zarówno w pisaniu o Ameryce, jak i o Polsce. Myślę, że ja nie bardzo wiem, gdzie należę, w związku z tym rozmaite rzeczy nie wywołują we mnie wielkich namiętności. Nawet niektórzy mają do mnie w Polsce żal, że nie bardzo się wciągam w różne sprawy, na przykład nie bardzo interesuje mnie afera Rywina. Rzeczywiście, mam do tego spory dystans.
W latach 80. w Polsce zarzucano Pańskiej “Antygonie” antypolskość, a w 90. antyamerykańskość. Jesteśmy narodem schizofrenicznym?
Tak, coś w tym jest. Przede wszystkim, Polacy strasznie lubią się obrażać. Kiedy „Polowanie na karaluchy” wystawiono w Chicago, ktoś napisał, że nie po to w ziemię amerykańską wsiąkło tyle krwi, żeby Polacy w mojej sztuce byli tak źle ubrani i że jak Francuz pisze źle o Francuzach, to przynajmniej oni jakoś wyglądają. Polaków strasznie trudno jest zadowolić. Wydawało mi się, że jeśli napiszę sztukę, której akcja rozgrywa się w Moskwie, to nikt nie będzie się czepiał, tymczasem zarzucono mi, że wyszydzam Rosjan i że jest to oburzające w momencie, kiedy Rosja jest w tak ciężkiej sytuacji. Ja nie za bardzo jednak tę Rosję wyszydzałem, bo akcja „Czwartej siostry” równie dobrze mogłaby dziać się w Polsce, jak i w Ameryce. Rosja jest natomiast jednym z najciekawszych miejsc w tej chwili i dlatego tam umieściłem akcję sztuki. Poza tym jest tam i Rosja i Brighton Beach i Hollywood.
W jednym ze swoich felietonów, jeszcze bodaj w czasach Kultury, napisał Pan, że przed wyjazdem do Anglii, a było to w okresie wzmożonej działalności terrorystów irlandzkich, Pańska matka ostrzegła Pana: „Uważaj, Janku, tam są bomby”. Po premierze „Czwartej siostry” powiedział Pan: „Tę sztukę napisałem w strachu przed tym, co się dzieję, przed tym, jak to się skończy”. Prześladują Pana bomby już od dawna.
Myślę, że terroryści odnieśli spory sukces. Ameryka przed 11 września uważała, że jedyną możność jej zaatakowania mają kosmici i Godzille. Teraz to się zmieniło. Jeśli w Stanach na święta zarządza się „pomarańczowy” stan zagrożenia, to oznacza to, że traktuje się ich nadzwyczaj poważnie i właściwie wywołuje rodzaj mniej lub bardziej umiarkowanej paniki. Nie do końca wierzę w zapewnienia prezydenta Busha, że nie spocznie, póki ostatni terrorysta nie zostanie schwytany. Jak to się skończy? Uważam, że źle, ale jak źle – nie wiem…
Wróćmy do literatury. W „Ostatnim cieciu”, Pańskiej powieści wydanej dwa lata temu, kilkakrotnie pojawia się nazwa “Greenpoint”. Kiedy Pan był ostatni raz na Greenpoincie?
Przedwczoraj. Jeżdżę tam dość regularnie, po zakupy. Mam kontakt z Greenpointem, bardzo lubię tam być. Greenpoint troszkę mnie przeraża i troszkę wzrusza. Przeraża, bo ludzie, którzy tam mieszkają, strasznie ciężko pracują. Wielu mieszkańców Greenpointu to wysłane z Polski przez rodzinę maszynki do robienia pieniędzy. Kiedyś jedna pani pokazała mi list od córki, która pisała: „Kochana Mamusiu, bardzo się martwimy, że mamusia źle się czuje, ale niech mamusia jeszcze nie wraca, bo po pierwsze wynajęliśmy mamusi mieszkanie, a po drugie brakuje nam jeszcze jakieś 30 tysięcy dolarów”.
Tak, ale Greenpoint to także około 35 tysięcy legalnie mieszkających tam Polaków, kupujących i remontujących domy, rozwijających swoje biznesy, mających dzieci, chodzących na spacery i do biblioteki. Tymczasem w „Ostatnim cieciu”pojawia się Amerykański Brat Majstra, który “był chytry, nie miał wstydu i kłamał lepiej niż adwokat” oraz nielegalni z Polski, śpiący pokotem na podłodze i dzielący jedna patelnię na dziewięciu.
Na swoje usprawiedliwienie powiem, że nie pokazuję Greenpointu jako miejsca odległego kulturowo od innych miejsc świata, ale jako część ogólnego koszmaru. Wszystko w tej książce jest groteską: i Polska, i zamek Caine’a, i Greenpoint. To nie jest naturalistyczny zapis świata, Ameryki. Greenpoint w tym obrazie jest jedynie częścią dopełniającą obraz nieszczęścia, które się zbliża. Proszę też zwrócić uwagę, że jedyną nadzieją w tej powieści jest nie kto inny, ale właśnie Kuba, mieszkaniec Greenpointu. Kiedy wszystko się wali, kiedy następuje katastrofa, trzęsienie ziemi, nadciąga apokalipsa, właśnie on zamierza wszystko zaorać i odbudować.
Przyjdzie Pan do biblioteki na Norman Avenue na spotkanie z mieszkańcami Greenpointu?
Ależ z przyjemnością, oczywiście.