Rozmowa z Wasylem Machną
Przedwczoraj, 12 maja, ukazała się w Polsce nakładem PIW książka nowojorskiego poety, Wasyla Machny “Kalendarz wieczności”, w przekładzie Bohdana Zadury. Zanim przeczytam tę wspaniale zapowiadającą się powieść, prawdziwy fresk historyczny, rozciągający się od XVII wieku po czasy współczesne, przypomnę bardzo dawny wywiad z poetą. Mówi on o ważnych rzeczach, o tożsamości artysty, o rozdarciu, o związkach z językiem i o twórczej samotności.
https://piw.pl/pl/kalendarz-wiecznosci
Nie dalej jak dwa tygodnie temu oboje uczestniczyliśmy w pewnym wieczorze literackim. W trakcie rozmowy padło pytanie skierowane do bohaterki wieczoru, znanej pisarki: czy uważa się za pisarkę emigracyjną. To samo pytanie chciałabym dziś zadać Tobie: Czy jesteś poetą emigracyjnym?
To jest bardzo ważne i ciekawe pytanie. Mam wiele przemyśleń na ten temat i kiedy to pytanie pada w wywiadach, a pada w miarę często, to odpowiadam jednoznacznie: nie, nie jestem poetą emigracyjnym.
Uważam, że bycie twórcą emigracyjnym straciło rację bytu po upadku komunizmu w naszym regionie geograficznym, w Ukrainie czy w Polsce. Formuła pisarza emigracyjnego zamykała się przede wszystkim w fakcie publikowania poza granicami swojego kraju i w braku możliwości powrotu do ojczyzny, przy czym chodzi tu o powrót zarówno fizyczny, jak i metaforyczny. Dziś taka sytuacja nie ma miejsca. Moje książki wychodzą w Ukrainie, w każdej chwili mogę tam pojechać, na krócej, na dłużej. Emigracja została zastąpiona globalizacją: człowiek wybiera, gdzie chce mieszkać i jak długo chce tam mieszkać. Wiem, że dla Polaków tradycja emigracji ma większą wartość gatunkową niż dla Ukraińców. Jeśli chodzi o mnie, to oczywiście mój wyjazd nieco zmienił moje spojrzenie na literaturę ukraińską i zacząłem zauważać obecność pewnych rzeczy, które dzielą tych, którzy tam zostali i tych, którzy wyjechali. Nie chcę jednak postrzegać ich jako elementów istotnych, znaczących czy też przejmować się nimi. Pisarz, który wyjechał i zamieszkał gdziekolwiek, jak długo uprawia swój zawód w ojczystym języku i jak długo ma czytelników, którzy mieszkają w jego ojczystym kraju, tak długo jest częścią kultury tego kraju, a nie kraju, w którym zamieszkał, czy też częścią tworu zwanego emigracją.
To kim jesteś w takim razie? Podróżnikiem? Gościem, który składa przedłużoną wizytę?
Podróżnikiem, tak… (śmiech). Może raczej wędrowcem.
A co z doświadczeniem kulturowym? Czy to, czego doświadczasz tutaj, w Nowym Jorku, nie stwarza Ciebie innym, nie oddziela Cię od Twoich kolegów po piórze, którzy zostali w Ukrainie?
I tak, i nie. Teraz wszyscy gdzieś jeżdżą, na dłużej lub krócej – na stypendia, na konferencje, na zjazdy. Wyjazd nie jest już ekskluzywnym doświadczeniem dostępnym wybrańcom. Z drugiej strony, większość z nich wraca do domu, który jest tam, w tamtej sytuacji, w tamtym układzie spraw i problemów. W moim przypadku jest nieco inaczej – ja mogę się wyabstrahować, oddzielić, popatrzeć z boku. Z drugiej strony ja funkcjonuję w innej przestrzeni, gdzie dominuje inny język, inna kultura i to jest osobne doświadczenie, które zmusza mnie do walki z samym sobą, bo w dalszym ciągu jestem przecież poetą języka ukraińskiego. Moje wiersze, eseje, dramaty są tłumaczone na angielski czy na inne języki, zatem moje bycie poetą ukraińskim nie sytuuje mnie w getcie owej ukraińskości. Ale nie mogę zostać i nie będę nigdy pisarzem amerykańskim. Czasem w ukraińskich omówieniach krytycznych piszą o mnie “amerykański pisarz, Wasyl Machno” (śmiech). To mnie bawi. Nie urodziłem się tutaj, angielski nie jest językiem mojego warsztatu. Tutaj, w Ameryce są olbrzymie wyspy kultur należące do diaspor różnych języków i narodów. One pozwalają chyba znaleźć sobie miejsce, choć przynależność do nich to skomplikowane uczucie. Zapewniając mi poczucie pewnego szczególnego obywatelstwa, sprawia, że czuję się zwolniony z ukraińskich kompleksów. Jednocześnie nakłada ono na mnie bardzo ciężką i trudną konieczność walki z własnym językiem z jednej strony i z otaczającą mnie rzeczywistością z drugiej. Można nauczyć się języka dobrze i pisać w nim eseje. Ale nie wierzę, że można tworzyć w obcym języku poezję. Poeta może pisać wiersze wyłącznie w języku swojego dzieciństwa. Inaczej jeszcze sprawa ma się z prozaikami. Ostatnie swoje powieści Kundera napisał już po francusku. Jumpa Lahiri, autorka znakomitej powieści “Namesake”, porzuciła bengalski dla angielskiego. Aleksander Hemon, który przyjechał z Bośni jako dorosły człowiek z nikłą znajomością angielskiego, nauczył się angielskiego w ciągu pięciu lat i funkcjonuje jako pisarz tego języka. Każde z nich musiało stanąć przed niezwykle trudnym wyborem. Skvorecky pisze jednak po czesku, David Albahari, serbski pisarz mieszkający w Kanadzie, pisze po serbsku, Gombrowicz nigdy nie pisał po hiszpańsku czy francusku. Nie wiem, czy Janusz Głowacki pisze po angielsku (śmiech). I tu jest właśnie konkluzja: Wyjazd, odczucie nowego świata dają nowe inspiracje, ale jednocześnie jest to ciężkie dotkliwe przeżycie.
Opuszczałeś Ukrainę siedem lat temu, będąc ukształtowanym poetą. Czy nie bałeś się, że ów wyjazd przestawi w Tobie coś wewnętrznie i że Twoje poetyckie postrzeganie świata, Twój poetycki język mogłyby doznać zachwiania, a Ty mógłbyś przestać być poetą?
Bałem się, oczywiście, że się bałem. Przez pierwsze dwa lata tutaj próbowałem pisać, ale wszystko, co stworzyłem w tym czasie poszło do kosza. To były wiersze człowieka zupełnie zdezorientowanego, człowieka w depresji, idealizującego przeszłość, przekonanego, że zostawiłem coś, co było najważniejsze i co odeszło bezpowrotnie. Minął jakiś czas zanim zacząłem pisać wiersze o Nowym Jorku, o mnie w Nowym Jorku. Zacząłem też pisać eseje. Dopiero wtedy wszedłem w inną poetykę, inny nastrój. Moja książka “Płetwa ryby”, której część powstała jeszcze w Ukrainie, a część tutaj, pokazuje najlepiej proces zmiany estetyki i stylistyki mojej twórczości. “38 wierszy o Nowym Jorku i nie tylko” (po polsku “34 wiersze”, wydane w Biurze Literackim) potwierdziła ten mój inny image, na trwałe podzieliła moją twórczość na okres ukraiński i amerykański.
Twój pierwszy tom wydany po polsku, “Wędrowcy”, antycypuje jakby podjęcie przez Ciebie wędrówki. “34 wiersze” to tom napisany przez człowieka, który sam wędruje. A w jaki sposób Ty sam określiłbyś tę zmianę, która zaszła w estetyce Twojej twórczości? Jak się zmieniła perspektywa Twojego świata?
Stałem się bardziej otwarty na współczesność, na zmiany w świecie, których wcześniej nie chciałem widzieć, o których nie chciałem pisać, albo uważałem, że nie były one ważne, ciekawe. W Ameryce, w Nowym Jorku, zrozumiałem, że poezja, sztuka w ogóle, musi rozmawiać z czytelnikiem, ze swoim odbiorcą, językiem współczesności, która nas otacza. Nie jestem jedynym pisarzem, który przeszedł taką przemianę, ale w moim przypadku los zadecydował, że muszę najpierw tu przyjechać, by to zrozumieć. W czasach gdy mieszkałem w Ukrainie, uprawiałem poezję metafizyczną, wędrowałem w moich wierszach przez odległe kultury, przeczytane książki, abstrakcyjne uczucia, zmysły. Teraz chcę być wędrowcem, który przygląda się światu, który jest, wędrowcem mówiącym językiem, który funkcjonuje, jest zrozumiały. Jednocześnie jak gdyby dążę do tego, by ten współczesny język nie przeminął wraz z teraźniejszością, o której opowiada, by przetrwał tę współczesność, z której wyrasta i nabrał cech uniwersalności i pozwalał zobaczyć więcej.
Czy chcesz przez to powiedzieć, że w swoim ukraińskim okresie życia nie interesowała Cię ówczesna rzeczywistość, że nie zajmowałeś się przemianami, które wówczas zachodziły w Ukrainie? Jednym słowem, nie wierzyłeś w społeczną przydatność poezji?
Ukraina lat dziewięćdziesiątych, wszystko co się tam działo po upadku komunizmu, nie było przedmiotem mojego poetyckiego zainteresowania. Nie chcę przez to powiedzieć, że osobiście mnie to nie interesowało, czy nie dotykało. Ale nie znajdowałem w tych przemianach materii dla mojej poezji. Chciałem rozmawiać z moim czytelnikiem językiem metafizycznym, prowadzić z nim dyskurs filozoficzny, wolny od śladów teraźniejszości. Sądziłem, że to, co się działo na co dzień, co zmieniało się wokół mnie na bieżąco, nie powinno być przedmiotem poezji. Dziś do pewnego stopnia zmieniłem swój pogląd, ale w dalszym ciągu uważam, że poezja nie może operować jedynie narracją, nie może być tylko obrazem, wycinkiem rzeczywistości, który czytelnik będzie sam sobie interpretował. W poezji musi by zawarta pewna sentencja, w której zamyka się podana przez poetę myśl, która będzie podstawą do rozważenia przez czytelnika. Po “34 wierszach” napisałem już wiele nowych wierszy. Zawiera je wydany niedawno w Ukrainie tom, zatytułowany “Cornelia Street Café”, który jest po części także wyborem wierszy dawnych.
Wiersze w tym tomie ułożone są chronologicznie, ale w odwrotnym porządku – od najnowszych na początku po starsze.
Wpadłem na ten pomysł, bo chciałem, żeby to było spojrzenie przez lunetę przyłożoną do oka szerszym końcem (śmiech).
Czy te wiersze można już czytać po polsku?
O tak, część z nich ukazała się już pojedynczo w “Akcencie”, we “Frazie”. Bogdan Zadura przetłumaczył już wiele z nich.
Porozmawiajmy o Twoich polskich przyjaźniach. Od wielu lat pozostajesz w ścisłym kontakcie z Bohdanem Zadurą. Jak zaczęła się wasza znajomość?
Spotkaliśmy się w Krzemieńcu w roku 1999 z okazji obchodów Roku Juliusza Słowackiego. Każdy z nas był w delegacji swojego kraju. Zaczęliśmy rozmawiać, dałem mu jakieś swoje książki, a po jakimś czasie on zawiadomił mnie, że moje wiersze ukażą się w “Akcencie”, w jego przekładzie. I to było dla mnie bardzo ważne, ale też pakowałem się wówczas, miałem opuszczać Ukrainę. Po jakimś czasie odnowiłem znajomość z nim poprzez Internet, Bogdan zdaje się nie wiedział za bardzo, gdzie się podziałem. Potem napisałem wiersz, który ukazał się na rozkładówce “Przeglądu Polskiego”, zatytułowałem go “Nowojorska kartka do Bohdana Zadury”. Z jakiegoś powodu było dla mnie niezwykle ważne prowadzenie tego dialogu i to nie z jakimś ukraińskim poetą, ale właśnie z Zadurą. Napisałem ten tekst jako propozycję dialogu, chcąc usłyszeć inny głos, głos z Europy. Bardzo mi wtedy tego brakowało. Myślę, że te nasze wiersze stworzyły pewien metatekst, będący mostem między nami. Jesteśmy teraz w stałym, niemal codziennym kontakcie, poprzez email, ale widujemy się nieczęsto. Ostatni raz spotkaliśmy się na festiwalu poetyckim Port Wrocław, zorganizowanym przez Biuro Literackie, które wydało moje “34 wiersze o Nowym Jorku”. Zadura jest prawdopodobnie największym promotorem poezji ukraińskiej w Polsce. Jego antologia “Wiersze zawsze są wolne” miała przed miesiącem wznowienie. Nie widzę w żadnym innym kraju takiego przyjaciela i promotora literatury ukraińskiej, jakim jest Zadura. Cieszę się z tej przyjaźni niezmiernie.
Ale Ty także promujesz polską poezję w Ukrainie. Niedawno ukazał się tom poezji Janusza Szubera w Twoim przekładzie, tom dwujęzyczny, “Spijmanyj w sit”, czyli “Złowiony w sieć”. Janusz Szuber to poeta szczególny: przekłady jego wierszy drukowane są w “The New Yorker”, ale w Polsce nie jest chyba zbyt dobrze znany. Jak dotarłeś do niego?
Pewna profesor z KUL-u, którą znam od lat, przysłała mi książkę poety, o którym nigdy nie słyszałem. Książka miała tytuł: “O chłopcu mieszającym powidła”. To był mój pierwszy kontakt z Januszem Szuberem. To nazwisko nic mi nie mówiło, ale zacząłem czytać wiersze, które były dla mnie odkryciem. Poza tym zwróciłem uwagę, że ich autor mieszka w tej części Polski, która stanowi pogranicze pomiędzy Ukrainą a Polską, a do której ja sam zawsze miałem sentyment, bo tam, niedaleko, we wsi Dębno, koło Leżajska urodził się mój ojciec. Drugie źródło mojego sentymentu do tych okolic to była postać Bohdana Antonycza, bardzo ważnego poety ukraińskiego, o którym pisałem pracę doktorską, który przeżył tylko 27 lat, urodził się Łemkowszczyźnie i chodził do liceum św. Anny w Sanoku. Wracając do Janusza Szubera – zacząłem tłumaczyć jego wiersze, kilka z nich ukazało się w literackich pismach ukraińskich. Wysłałem te przekłady Januszowi i tak zaczęła się nasza przyjaźń. Janusz zaprosił mnie w 2000 roku na wieczór autorski do Sanoka i wtedy poznaliśmy się osobiście. Jechałem do Sanoka jako do miejsca Antonycza, ale szybko to miasto stało się dla mnie miejscem i Antonycza i Szubera. Tom, który przetłumaczyłem, jest pierwszą książką Janusza w obcym języku, mimo iż jego pojedyncze wiersze są tłumaczone na wiele innych języków. Uważam go za bardzo ważnego poetę w polskiej literaturze i chciałem, by jego nazwisko zabrzmiało też w ukraińskim kontekście. Szuber jest w Sanoku legendą. W zeszłym roku, kiedy odwiedziłem Polskę, mieliśmy wspólne czytanie w bibliotece miejskiej. Na ten sam dzień przewidziano otwarcie hali sportowej i mecz hokeja i sądziłem, że publiczność na naszym wieczorze będzie niewielka. Tymczasem przyszło jej tak wiele, że organizatorzy wywiesili napis, że wolnych miejsc już nie ma. To stało się właśnie za sprawą Janusza, który jest w Sanoku jedną z najważniejszych postaci. Oprócz niego i Bogdana Zadury do grona moich najbliższych polskich przyjaźni poetyckich należy Anna Frajlich, którą poznałem tu, w Nowym Jorku i która też jest dla mnie niezwykle ważną osobą.
Kogo czytujesz jeśli chodzi o poezję?
Ostatnio nie czytuję tak wiele poezji.
Czy to znaczy, że piszesz także mniej wierszy?
Tak. Zwróciłem się ostatnio w stronę eseju. Co prawda pracuję nad nowym tomem wierszy, ale ta praca posuwa się bardzo wolno. Wszedłem chyba w okres odpoczynku od poezji.
Kilka lat temu w rozmowie z Januszem, ten zapytał mnie ile napisałem wierszy w ciągu ostatniego roku. Odpowiedziałem, że pewnie około dwudziestu. “Jesteś szczęśliwy, człowieku – powiedział Janusz. Ja napisałem trzy”. (Śmiech.) Taki okres niepisania wierszy zdarza się każdemu poecie, tak sądzę. Myślę, że szukam nowego klucza, nowego języka. Przychodzą do mnie nowe tematy, takie, które nie przychodziły do mnie, kiedy miałem lat dwadzieścia, trzydzieści. Muszę dla nich znaleźć inny, nowy język, którym mógłbym je objąć i za pomocą którego mógłbym na nowo i inaczej zacząć rozmawiać z moim czytelnikiem.
Czy Nowy Jork jest w dalszym ciągu dla Ciebie źródłem inspiracji?
Tak, ale nie takim mocnym jak kiedyś, kiedy przyjechałem. Nowy Jork nie jest już dla mnie taką tajemnicą, jak było to zaraz po moim przyjeździe, kiedy się nim zachłystywałem. To uczucie nie odeszło całkowicie, ale nie jest tak dotkliwe. Tak jest ze wszystkim w życiu człowieka…
Co jest przedmiotem Twoich esejów?
Zbiór esejów, który ukazał się właśnie po ukraińsku nosi tytuł “Park Kultury i Wypoczynku Imienia Gertrudy Stein” (śmiech). Jest to odniesienie do Bryant Park na tyłach nowojorskiej biblioteki przy Piątej Avenue. Bryant, amerykański poeta romantyczny, nie ma wielkiego znaczenia dla mnie, natomiast w tym parku jest pomnik Gertrudy Stein i tam, w jego cieniu, spotykam się zwykle z Elżbietą Czyżewską. To jest bardzo ważny detal. W samym tytule jest pewien żart: nawiązuje on bowiem do komunistycznej maniery nazywania miejsc rozrywki i rekreacji imionami bohaterów narodowych w byłym Związku Radzieckim. Ten paradoksalny tytuł sygnalizuje połączenie moich doświadczeń literackich, kulturalnych w mojej ukraińsko-nowojorskiej wędrówce. Piszę o moich lekturach, o spostrzeżeniach literackich i kulturowych, o przeniesieniu moich „domowych” oczekiwań na grunt amerykański. W tej chwili zaś pracuję już nad nowym tomem esejów, których tytuł zaczerpnąłem z ukraińskiej dziecięcej wyliczanki – „Kotylasia torba z wysokogo gorba, a v tiy torbi – hlib palyanyci, hto znayde, toy bude zshmurytsia”. A zatem ta „tocząca się torba” to metafora mojego życia (śmiech). Ta książka jest nieco inna, bo bardziej osobista, dotycząca paradoksów mojego życia. Na przykład w eseju „Paszport” opowiadam o moich doznaniach związanych z otrzymaniem obywatelstwa amerykańskiego. Wiele z tych esejów zostało już przetłumaczonych przez Bohdana Zadurę na polski, być może kiedyś uda się je opublikować jako książkę. Uważam, że jest niezwykle ważne dla poety, by móc rozmawiać z czytelnikiem za pomocą eseju, ta forma stała się dla mnie ostatnio niezwykle ważna i ciekawa. Są bowiem rzeczy, których nie chcę lub nie mogę przekazać za pomocą poezji i esej jako forma przychodzi mi wtedy na ratunek.
W czasie Twojego spotkania z czytelnikami na Greenpoincie wiosną ubiegłego roku opowiadałeś o dramacie „Coney Island” który właśnie wtedy pisałeś…
Tak, ten dramat jest już ukończony i nawet przetłumaczony na polski. Ukazał się zresztą w siedemnastym numerze „Krasnogrudy”, tzw. nowojorskim. To jest dramat – operetta, którego akcja rozgrywa się na ostatniej stacji metra dojeżdżającego właśnie do Coney Island na Brooklynie. Kiedy dojeżdża się tam pociągiem, z głośników rozlega się powtarzający się anons: „Last stop! Last stop!” Pomyślałem sobie, że to jest jakaś prawda dla tych wszystkich, którzy przyjeżdżają do Ameryki, że w pewnym sensie Ameryka to nasz ostatni przystanek (śmiech. W dramacie głównymi postaciami są dwaj Ukraińcy – alkoholicy, towarzyszy im Meksykanin Pedro, który odzywa się tylko raz. Ważną rolę pełni tu język- jeden z bohaterów pochodzi z Ukrainy zachodniej, mówi czystym ukraińskim, drugi – ze wschodniej i posługuje się mieszanką ukraińskiego i rosyjskiego. Są też kobiety, które prowadzą bujne, zagmatwane życie. Jedna z nich jest żoną pijaka Wani, przyjechała do Ameryki, by go odszukać, ale już jest związana z kim innym. Spotykają się przypadkiem na Coney Island i ona spełnia ostatnią prośbę umierającego Wani – daje mu swój telefon komórkowy, bo Wania nigdy przedtem nie dotykał nawet takiego przedmiotu. To jest warstwa fabularna dramatu, i tę poziomą strukturę przecina pionowa warstwa, która dotyczy pokazania różnic pomiędzy Ukraińcami różnych pokoleń – tych, którzy przyjechali kiedyś i tych, którzy dotarli do Ameryki zupełnie niedawno i pokazania niemożności ich porozumienia. Ich spotkania, zebrania, próby zorganizowania się każdej z tych grup osobno tylko potwierdzają ogromny rozdźwięk pomiędzy nimi.
Ale to nie jest jedyny
Twój dramat?
Nie, drugi – ukończony już dramat jest w swoim zamiarze dość postmodernistyczny, miesza bowiem absurd i groteskę, odwołuje się – choćby w imionach bohaterów – do literatury klasycznej, jednocześnie jest też mowa o Związku Radzieckim. Dzieje się tam bardzo wiele, łącznie z roztrząsaniem dylematu „zostać – wracać”.
Byłoby ciekawie zobaczyć te sztuki na scenie.
Sztuka „Coney Island” jest w tej chwili czytana w jednym z teatrów w Kijowie, być może podejmą decyzję o wystawieniu go. Ktoś w Chicago jest także zainteresowany angielską wersją.
Odwiedziłeś Ukrainę rok temu? Czy miałeś szansę przyjrzeć się tamtejszemu życiu kulturalnemu? Czy coś się zmieniło w tej materii od Twojego wyjazdu?
Rozmawiałem z moim wydawcą, który powiedział mi, że pytają o moje książki w księgarniach (śmiech). Ale moje obserwacje głównie pochodzą stąd, mogę to życie kulturalne jakoś obserwować poprzez Internet. Z tego co widzę, to społeczeństwo dziś szuka rozrywki: wyścigów samochodów, pokazów mody, gwiazd prezentujących swoje drogie zegarki (śmiech). Ale kultura wymaga nie tylko patrzenia, ale i myślenia, choć wydaje mi się, że to problem globalny, a nie wyłącznie ukraiński. Drugi problem ukraińskiego życia kulturalnego to wciąż silna obecność języka rosyjskiego, problem podobny do nawały języka angielskiego w Polsce. Kultura ukraińska walczy z rosyjskimi wpływami i jednocześnie ulega „łatwym do spożycia” formom kultury masowej. No, ale na Białorusi jest jeszcze gorzej, bo tam jest zaledwie garstka intelektualistów tworzących po białorusku, a cała reszta mówi po rosyjsku. Rosja w dalszym ciągu ma ciągoty mocarstwowe i narzuca swoją kulturę. Może nie tak jak kiedyś, ale ponieważ odporność kultury ukraińskiej nie jest zbyt wysoka, jest jej trudniej przebić się i dotrzeć do masowego odbiorcy. Ukraina jest w dalszym ciągu podzielona i historycznie i mentalnie, a to oczywiście odbija się na odbiorze literatury, poezji czy filmu ukraińskiego.
Zaczęliśmy naszą rozmowę od tego, że powiedziałeś, iż uważasz się za wędrowca.
Tak.
Wrócisz?
Ciężkie pytanie… (śmiech). Jestem przywiązany do tamtego świata poprzez język, ale skoro mam być wędrowcem, chciałbym mieć więcej wolności. Ciężko byłoby też wrócić do czegoś, czego już nie ma. Gdybym nigdy nie wyjechał z Ukrainy, nigdy nie zauważyłbym zmian. Skoro widziałem już co innego, będę zawsze porównywał. W pierwszym dniu mojego pobytu w Tarnopolu przeszedłem po knajpach, w których kiedyś bywałem i nie spotkałem żadnego człowieka. Knajpy się zmieniły, niektóre przestały istnieć, niektóre zmieniły nazwy. Zrozumiałem, że to miasto, które zostawiłem i które teraz odwiedzam, to nie jest miasto, do którego wróciłem.