Grand Central
Od kiedy zmieniłam pracę, muszę wstawać wcześniej. W rutynie poranka nie ma wyłomu – budzę się, zanim zadzwoni budzik, sięgam po telefon i sprawdzam wiadomości. Z reguły są przygnębiające – covid, Ukraina, wciąż podżegający do rewolty były pierwszy chuligan amerykańskiej polityki, wybuch podwodnego wulkanu na dalekim Pacyfiku, bezczelność PiSu. Uśmiecham się lekko dopiero na wiadomość o stu cennych małpkach, które uciekły z rozbitej w zderzeniu ciężarówki, gdzieś w Pensylwanii i przez kilka godzin cieszyły się wolnością.
Łóżko jest ciepłe i przyjemne, nie chce mi się wstawać, ale powszedni dzień rządzi się swoimi prawami. Prysznic, makijaż. Gdzie, na Boga, podział się mój tusz? Szklanka gorącej wody z cytryną, przygotowany poprzedniego dnia lunch wędruje do torby. Wołam w kierunku sypialni – It’s seven o five! i nie czekając na potwierdzenie, że moja wiadomość dotarła do adresata, wybiegam z domu. U szczytu schodów prowadzących do mojej stacji kolejowej zatrzymuję się na chwilę i wstrzymuję oddech – na kamiennej ścianie Palisades, wznoszącej się nad rzeką jak miechy potężnego akordeonu, rozlewa się różowe światło poranka, a na niebie zawisł idealnie okrągły księżyc. Kiedy zbiegnę ze schodów, i nadziemnym przejściem dostanę się na peron czwarty, ten, z którego odjeżdżają pociągi do Nowego Jorku, poświata znika. Próbuję zrobić zdjęcie, jak niemal każdego dnia, kiedy jadę do miasta, jak niemal każdego dnia od 12 lat.