Piątek, 18 września 2020

Rocznica

Michael wybiegł z budynku szpitala i w strugach ulewnego deszczu wsiadł do samochodu. Ruszyliśmy przez zatłoczoną Madison Avenue w kierunku autostrady. W czwartki kończę pracę o siódmej wieczorem, przed ósmą podjeżdżam pod Mt. Sinai Hospital i razem wracamy. To jedna z tych dziwnych przyjemności nowojorskiego życia: spotkać się po pracy na Manhattanie i razem wracać do domu. Oznacza to dodatkowe 45 minut, a czasem nawet całą godzinę wspólnie spędzonego czasu – minuty wyrwane Miastu i jego bezlitosnej rutynie, miły dodatek do prywatnego życia.  Skręcając z Madison Ave Bridge w trzypasmową, i tylko z nazwy szybką Major Deegan Expressway, w ostatniej chwili zauważyłam narastający korek. W dali migały światła samochodów policyjnych. Ostro skręciłam w równoległą, biegnącą pod zawieszoną w powietrzu autostradą, drogę. Tam czekały nas co prawda światła na skrzyżowaniach, ale omijaliśmy wypadek, który już pojawił się w aplikacji Waze jako major accident. Jechaliśmy przez moment w milczeniu, kiedy nagle przypomniałam sobie: „Dziś przecież dziesiąty września. Jutro rocznica”. Michael natychmiast podchwycił: „Pojedziesz?”. Kiwnęłam głową.

11 września 2001 roku byłam jeszcze w innym życiu, w innych okolicznościach, w innym kraju, w innym układzie. Spaliśmy, kiedy rozdźwięczał się telefon. Dzwonił Dave. „Natychmiast włączcie telewizję. Dzieje się coś strasznego” – powiedział i odłożył słuchawkę. Była za dziesięć siódma. Popędziliśmy do salonu, do którego wpadało słońce edmontońskiego poranka. Telewizor długo się rozgrzewał, w końcu zobaczyliśmy coś, czego na początku nie mogliśmy zrozumieć. Na bezchmurnym nowojorskim niebie dymiła sylwetka północnej wieży World Trade Center. „Ale co? Dlaczego? – próbowałam zrozumieć. – Jakiś film?” Po chwili zaczęliśmy uważnie słuchać. Para komentatorów CNN zachowywała niezwykły spokój.  Dowiedzieliśmy się, że jest jakaś katastrofa, że samolot uderzył w wieżę, że to zapewne wypadek. Patrzyliśmy na dymiący budynek i zastanawialiśmy się, co dzieje się z ludźmi, którzy zapewne byli w środku. I w ogóle – co się stało? Dym unoszący się z wieży ciemniał i gęstniał, było go zdecydowanie więcej niż kilka minut temu. Studio telewizyjne łączyło się z naocznymi świadkami. Jakaś kobieta powiedziała: „Usłyszałam dziwny dźwięk”, ktoś inny dodał: „Jestem daleko, nie widzę, co się tam dzieje, ale słyszałem, jak samolot uderzył w wieżę. To musi być jakieś 80. piętro.” Telewizja na razie pokazywała miejsce wypadku ze sporej odległości, od czasu do czasu przybliżając obraz kamerą. Nie mogliśmy widzieć, że z rozbitych wstrząsem okiem wyskakiwali ludzie. „Może pilot zasłabł” – wyjąkałam z przerażeniem. Ledwo wypowiedziałam te słowa, na niebie pojawił się samolot. Leciał nisko, komentatorzy nawet nie zwrócili nań uwagi. Dopiero kiedy z lewej strony pojawiły się nowe płomienie i widać było, że pochodzą z drugiej wieży, zorientowano się, co się stało. Płonęły już oba budynki. Było trzy minuty po siódmej czasu edmontońskiego.

Dwadzieścia minut później z lotniska w Newark wystartował samolot do San Francisco i zaraz po starcie został opanowany przez terrorystów, a wkrótce rozbił się w Shankville, w Pensylwanii. Ale tego jeszcze nie wiedzieliśmy.  Sparaliżowani – jak cała Ameryka – siedzieliśmy przed telewizorem, nie mogąc oderwać wzroku od ekranu. W ciągu następnej pół godziny zawaliły się obie wieże. Reporterzy byli już na miejscu i mogliśmy oglądać te straszliwe sceny z bliska. Jakiś dziennikarz właśnie zaczął relację, mając za plecami wejście do południowej wieży. Ledwo zdążył przygładzić włosy i przybrać zawodowy wyraz twarzy, za jego plecami rozległ się huk. Obłok dymu zmieszanego z pyłem przeciskał się przez ciasne uliczki dolnego Manhattanu. Dziennikarz biegł, krzycząc: „Run, run! You can do it!”, ale nie wiedzieliśmy, kogo popędzał. Kamera pokazywała plecy uciekających.

Nie pamiętam, kiedy dowiedzieliśmy się o porwanych samolotach. Nie wiem, kiedy po raz pierwszy padło słowo „terroryści”. Zdaje się, że niemal natychmiast wszyscy zorientowali się, że to nie może być wypadek. Ktoś powiedział: „To wygląda na celowe działanie”. Ktoś dodał: This is the day we have dreaded in this country. Spędziliśmy cały dzień przed telewizorem, przełączając kanał po kanale, jakby w oczekiwaniu, że ktoś będzie miał więcej informacji, jakieś cudowne wyjaśnienie tego wszystkiego, co rozgrywało się przed naszymi oczami i że jest to halucynacja, której zbiorowo ulegliśmy. Tymczasem dziennikarze dokładali szczegółów, już wiedzieliśmy o porwanych samolotach, ataku na Pentagon. Pojawiały się coraz to nowe zdjęcia, słuchaliśmy ogłuszającego wycia ambulansów. 

Koło południa zadzwoniła Alicja, moja agentka z biura podróży: „Wiesz oczywiście, że nie polecisz? Wszystkie lotniska są zamknięte”. Miałam bilet na 13 września, w Polsce czekała Mama, która właśnie przeszła poważną operację. Alicja dzwoniła do mnie jeszcze kilkanaście razy w ciągu najbliższych dwóch dni: „Lecisz”. „Nie lecisz”. „Lecisz”. „Nie lecisz”. Wreszcie usłyszałam: „Lecisz, ale musisz być na lotnisku cztery godziny wcześniej”. I tak się stało. Do Frankfurtu dotarłam po 12-godzinnym locie, bo polecieliśmy do Vancouver, po to, by znów wrócić do Edmonton i rozpocząć podróż od nowa. 

Kiedy wylądowałam we Frankfurcie lotnisko wyglądało na opustoszałe. Wypożyczyłam samochód, srebrnego citroena i przez Koblencję pojechałam do Bonn. Droga wiodła przez wzgórza Nadrenii, małe miasteczka po drodze zachwycały ładem, czystością. Czasem przekraczałam Ren, z prawego brzegu na lewy i na powrót, z lewego na prawy, szukając wzrokiem wygrzewającej się na nagrzanych wrześniowym słońcem skałach złotowłosej Lorelei. Potem łaziłam cały dzień po Bonn – wszystko było zamknięte, ale na ulicach i placach było pełno ludzi. Gromadzili się w grupkach i palili świece. Przenocowałam w jakimś uroczym gasthausie koło Kolonii i następnego dnia byłam z samego rana na placu przed katedrą. Na Domplatte ludzie palili świece. Jakiś bard weteran, przyodziany w peruwiańskie poncho, śpiewał Macht Kaputt, Was Euch Kaputt Macht…(„Zniszcz, co niszczy ciebie”) – starą studencką pieśń z czasów studenckich rewolt lat 60. ubiegłego stulecia. W drzwiach świątyni przykucnęła młoda, zakutana w chusty Arabka, wyciągając rękę do przechodzących. Przez moment bałam się, że ktoś ją zaczepi, popchnie, uderzy, krzycząc, że to „jej” ludzie są odpowiedzialni za terrorystyczne ataki. Ale nie nic takiego się nie stało. Ludzie wrzucali monety do jej wyciągniętej dłoni. Odetchnęłam.

Wieczorem wróciłam do Frankfurtu. Już nie pamiętam w jakiej sali, przy jakiej ulicy, miało odbyć się spotkanie z reżyserką Agnieszką Arnold i pokaz jej reportażowego filmu o Jedwabnem. Może to było jakieś polonijne miejsce? Sala kinowa była pełna. Dodatkowy zaproszony gość, autor książki „Sąsiedzi”, która właśnie się ukazała, Jan Gross, nie doleciał na spotkanie z Nowego Jorku. Tam lotniska pozostały zamknięte. Czarno-białe zdjęcia reportażu waliły się na mnie z ekranu, tak jak dwa dni wcześniej waliły się wieże. Kiedy myślę o tym po latach, znajduję jakiś symboliczny sens w tym, że na spotkanie, na którym miano rozmawiać o straszliwej zbrodni jedwabieńskiej, nie pojawił się autor obnażającej tę zbrodnię książki. Zło czasami bywa przypadkowe, ale czy pozostaje mniejszym złem?

Trzy miesiące później, pod koniec listopada – było to chyba już po rozdaniu dyplomów właśnie ukończonych przeze mnie studiów – zadzwoniła Pani Ania, żona profesora Karola Krótkiego: „Filip ma siedem gratisowych biletów lotniczych do wykorzystania do końca roku, chciałabyś jeden?” – zapytała. Filip, syn Krótkich, latał wtedy w kanadyjskich liniach WestJet i jako pilot otrzymywał co roku kilka darmowych biletów na którąkolwiek z kanadyjskich linii lotniczych. „Oczywiście!” – wykrzyknęłam i kilka dni później siedziałam w samolocie do Hamilton. Dlaczego Hamilton? Tam mieszkali starzy przyjaciele, niewidziani od czasu studiów, których chciałam odwiedzić. Stamtąd też było zaledwie siedem godzin jazdy do Nowego Jorku. Wreszcie miałam spełnić swoje marzenie – zobaczyć Nowy Jork. 

Jechałam do Wielkiego Jabłka oczywiście znacznie dłużej niż siedem godzin, obliczone na podstawie mapy w Road Atlas. Zatrzymywałam się po drodze, podziwiałam małe rybackie wioski po kanadyjskiej stronie, robiłam zdjęcia… W końcu dotarłam do Hoboken i tam przenocowałam. Na drugi dzień, z samego rana, dumnie i pewnie wjechałam na Manhattan przez Lincoln Tunnel, zupełnie nie przeczuwając, co mnie czeka. Czekało mnie przerażenie – mrowiące w nogach i oblewające zimnym potem – ilością samochodów, hałasem, trąbieniem, nieznanymi mi znakami zakazów i nakazów, brakiem miejsca do zaparkowania. W końcu udało mi się znaleźć miejsce w Chelsea, niedaleko hostelu, w którym miałam nocować. Raz postawiwszy samochód przy krawężniku, przysięgłam sobie, że do końca mojego pobytu go nie ruszę. Gdyby ktoś wtedy powiedział mi, że osiem miesięcy później dostanę tu pracę, a za następne sześć tygodni przyjadę tu na stałe i że po kilku miesiącach będę poruszać się po Manhattanie sprawnie, szybko i – jak kierowca żółtej taksówki – nieco agresywnie, roześmiałabym się głośno. Tymczasem byłam w Nowym Jorku. 

Jeszcze tego samego wieczora pojechałam na dół Manhattanu. Musiałam. W subwayu usłyszałam, jak ktoś mówi, że workers are on the Pile without taking a break.  W Financial District było już ciemno. Otwarty sklep z obuwiem kusił przecenami, ale w środku nie było nikogo oprócz sprzedawcy. Podążyłam za grupą ludzi i wkrótce stanęłam na Greenwich Street. Zza budynków widać było niebieskawosine światło pracujących tam spawaczy. Nieruchomy tłum stał w milczeniu. Nikt się nie ruszał. Nikt nie rozmawiał. Nie dochodził tu szum samochodów, słychać było tylko maszyny pracujące przy odgruzowywaniu. Od czasu do czasu w ciszę wdzierał się urywany szloch. Młoda, filmowo piękna dziewczyna o długich blond włosach, w jasnym eleganckim płaszczu, stała nieopodal przyciskając zaciśniętą pięść do ust. Pomiędzy ludźmi krążyła wolontariuszka z pudełkiem chusteczek higienicznych. 

Rozpłakałam się. Z żalu nad utraconą niewinnością świata, z żalu nad miastem, które kochałam na odległość, a o którym nie wiedziałam, że za chwilę stanie się moim miejscem w świecie. Z żalu nad ludźmi, których pochłonął ogień, których pochłonęło powietrze, których pochłonęła ziemia. Wytężałam wzrok, żeby zobaczyć więcej i móc o tym opowiedzieć. Ukradkiem zrobiłam kilka zdjęć. Marne, niedoświetlone, trzymam na pamiątkę.

W ciężkiej ciszy nagle zabrzmiał znajomy język. Dwóch młodych osiłków szybkim krokiem przedzierało się przez tłum. Jeden z nich krzyknął: „Co się, k…  gapisz, jakby ci oczy p… zarosły?” Zabrakło mi oddechu. Boże, co oni myślą? Co oni robią? Czy naprawdę nic nie czują? I, kto ich wychował? A potem się przestraszyłam: a jeśli ktoś w tym tłumie zna polski i rozumie ten przerażająco chamski wrzask? A jeśli ktoś mnie tu rozpozna? Utożsami z tymi dwoma, którzy już znikają w ciemnościach, głośno rechocąc? A może powinnam dogonić ich, szarpnąć, zatrzymać, coś powiedzieć? Przygarbiłam się, schowałam głowę w ramionach. Blond dziewczyna płakała już teraz otwarcie. 

Wróciłam do mojego hostelu przy 17. Ulicy. Długo nie mogłam zasnąć, miałam pod powiekami zwały gruzów, plątaninę jakichś rur, wyrzucone w powietrze kolumny, które kiedyś były podstawą wież. Czułam solidarność ze śmiertelnie ugodzonym miejscem, w którym trzy miesiące wcześniej zatrzymał się świat, ale obchodziło mnie ono jakby z daleka, z perspektywy obcego. O tyle, o ile obchodzą nas cudze wojny, cudze powstania, cudze katastrofy. 

Mam za sobą osiemnaście lat w Nowym Jorku, zaledwie rok krócej od czasu, który minął od 9/11. I dziś myślę o Ground Zero inaczej. Już dawno stałam się prawowitą mieszkanką tego miasta. Dziś odczuwam jego rany jak swoje własne. Dziś wiem, skąd się wzięła nazwa World Trade Center, dlaczego mówi się o nim Ground Zero. Rozumiem, dlaczego nowojorczycy tak kochali te dwa, powiedzmy sobie szczerze, niezbyt udane architektonicznie budynki, które stojąc na południowym krańcu Manhattanu, w niedalekim sąsiedztwie od naszej Lady of Liberty, były powitalnym gestem wolnego świata, symbolem otwarcia i postępu. 

Zatem pojechałam tam w zeszłym tygodniu, w dziewiętnastą rocznicę, późnym popołudniem, żeby uniknąć tłumu, który zebrał się mimo obowiązujących ograniczeń. W tym roku celebracje były skromniejsze, mniej liczne. Nie było specjalnej trybuny dla polityków. Wiceprezydent i kandydat na prezydenta Joe Biden i wiceprezydent Pence przywitali się i zgodnie przeszli do miejsca, w którym odbywała się ceremonia. Zagrano hymn. Nazwiska zabitych odczytano z nagrania. Wszyscy mieli na twarzach maski.

Zanim doszłam do miejsca, w którym dziś 9/11 Memorial and Museum, jakiś człowiek próbował wręczyć mi ulotkę z „wyjaśnieniem prawdy” o WTC. Pod ścianą NYC Housing Authority rozłożono wymalowane na tekturze hasła na ten sam temat. Nic ich nie zmoże – pomyślałam. Zawsze będą wierzyć, że 11 września 2001 Ameryka zaatakowała Amerykę.

Po parku otaczającym jeden z najbardziej wymownych pomników, jakie kiedykolwiek widziałam, przechadzali się nowojorczycy. Ci, którzy dziewiętnaście lat temu stracili tu bliskich, byli zapewne rano. Teraz przyszli ci, którzy postanowili odwiedzić grób prawie trzech tysięcy ludzi i oddać im hołd. Bez większej nadziei szukałam wzrokiem dziewczyny z blond włosami, którą widziałam tu 19 lat wcześniej.

Szłam alejkami parku, w którym zasadzono czterysta drzewek dębu białego. Za kilkanaście lat ich półkuliste korony będą dawały cień znużonym upałem nowojorczykom. Każdego roku odbędzie się tu ceremonia otwierająca na nowo rany. Nawet jeśli nie będzie już żadnych bliskich, dzieci, które straciły tu rodziców, wnuków, którzy nigdy nie poznali dziadków, to i tak Miasto będzie pamiętać.

Dwa olbrzymie baseny ze spływającą po ścianach wodą, z jeszcze jednym otworem pośrodku, zajmują dokładnie tyle miejsca, ile budynki dawnego WTC. Ich czarna przestrzeń wciąga, każe myśleć o nieobecności, o braku. Nie wyobrażam sobie tu żadnego innego pomnika, żadnych skrzydeł, żadnych ludzkich postaci, żadnych religijnych symboli. Zniknęło tu prawie trzy tysiące ludzi o greckich, hinduskich, niemieckich, polskich, włoskich, irlandzkich czy jakichkolwiek innych nazwiskach i tylko cisza może naprawdę wyrazić żałobę i pamięć.   

4 thoughts on “Piątek, 18 września 2020

  1. Skoczyli z płonących pięter w dół
    – jeden, dwóch, jeszcze kilku
    wyżej, niżej.
    Fotografia powstrzymała ich przy życiu,
    a teraz przechowuje
    nad ziemią ku ziemi.
    Każdy to jeszcze całość
    z osobistą twarzą
    i krwią dobrze ukrytą.
    Jest dosyć czasu,
    żeby rozwiały się włosy,
    a z kieszeni wypadły
    klucze, drobne pieniądze.
    Są ciągle jeszcze w zasięgu powietrza,
    w obrębie miejsc,
    które się właśnie otwarły.
    Tylko dwie rzeczy mogę dla nich zrobić
    – opisać ten lot
    i nie dodawać ostatniego zdania.
    (Fotografia z 11 września, Szymborska)

    Like

  2. Pamiętam ten dzień. Właśnie wtedy w szpitalu, w którym pracowałam, zmarła moja 38 letnia kuzynka. Pochłonięta czarnymi myślami wróciłam po pracy do domu, gdzie już czekał mój 21 letni syn, student przebywający na wakacjach w domu. Przywitał mnie słowami : mamo włącz szybko telewizor, był wypadek , samolot wpadł wieżowiec. Dopiero pózniej okazało się, co się naprawdę stało. W Twoim tekście najbardziej wstrząsnęło…. polskie chamstwo, lepkie , wypełzające z obrzydliwych dziur . Nieczułe, bezmyślne, podłe…. wstydzę się….

    Like

  3. I don’t think these 2 monstrous sentinels or the sterile plaza they loomed over were loved. The memorial that is anchored by 2 giant scars is more beautiful and profound than the buildings. It is rightfully the people who were lost as well as the emotional toll that still resonates. The way almost everything came to a halt is part of what I remember. The resulting silence and overall trauma however, was only a hint of the far greater collapse of our society in 2020.

    Liked by 1 person

Leave a Reply

Fill in your details below or click an icon to log in:

WordPress.com Logo

You are commenting using your WordPress.com account. Log Out /  Change )

Facebook photo

You are commenting using your Facebook account. Log Out /  Change )

Connecting to %s

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.