Messiah
Monumentalnego dzieła Jerzego Fryderyka Haendla „Messiah” w całości po raz pierwszy wysłuchałam w Edmonton. Z pewnością nie było to zaraz po naszym przyjeździe do Kanady – jako nowi przybysze nie mieliśmy pieniędzy na takie rozrywki jak chodzenie do filharmonii. Myślę, że upłynęły 3-4 lata, zanim wybrałam się wreszcie na ten tradycyjny w północnej Ameryce, a właściwie w całym anglosaskim święcie przedświąteczny koncert i od tego czasu „chodzenie na Mesjasza” stało się moim corocznym zwyczajem. W ciągu trzydziestu kilku lat spędzonych w dwóch krajach Ameryki Północnej zdarzyło mi się opuścić koncert może dwa razy, zapewne z powodu wyjazdu do Europy. Rok temu – jak miliony zamkniętych w domach – słuchałam „Mesjasza” przez radio…

by James Thornhill, c. 1720
10 kwietnia 1742 roku kilkusetosobowe towarzystwo dam i kawalerów zebrało się w sali koncertowej przy Fishamble Street w Dublinie. Choć wszyscy oni mieli bilety na premierę, mieli także prawo wziąć udział w próbie generalnej. Ciekawość sięgała zenitu. 13 kwietnia, w dniu premiery, siedemset osób stłoczyło się w sali mającej zaledwie sześćset miejsc. Damy pozostawiły w domach druciane podpory pod suknie, kawalerowie przybyli bez przypiętej do pasa broni. Tak zaczęła się kariera tego niezwykłego dzieła, które co roku od 279 lat ma niezliczone wykonania i co roku gromadzi tysiące słuchaczy w setkach sal koncertowych na całym świecie.
Oratorium jest dziwnym gatunkiem: zawiera wszelkie cechy opery, ale nie wymaga kostiumów ani gry scenicznej. Sięga zazwyczaj po tematy ze Starego Testamentu lub dotyczy żywotów pierwszych świętych. A jednak oratorium to nie tylko muzyczna msza, ale także teatr, w który emocje po równo przekazują i instrumenty, i śpiewacy, i chór. Niewątpliwie w świecie anglosaskim słowo „oratorium” nieodmiennie kojarzy się z Handlem, który zostawił nam ich aż dwadzieścia dziewięć. Po „Mesjaszu” najbardziej lubię „Teodorę”, opowieść o męczennicy wczesnego chrześcijaństwa. A może jednak „Jefte” – opowieść o biblijnym chuliganie, który został bohaterskim wojownikiem? A może „Zuzannę” – handelowską wersję historii o ślicznej dziewczynie i dwóch dziadersach? Nie wiem, wiem, że kocham oratorium jako formę i kocham muzykę barokową.

Handel przeprowadziwszy się z Niemiec do Londynu (a nie zapominajmy, że przedtem spędził sporo czasu we Włoszech) stracił co prawda umlaut w nazwisku, ale stał się oficjalnym kompozytorem dworu angielskiego, wielbionym mistrzem dla słuchaczy i autorytetem dla kompozytorów, którzy przyszli po nim. Mozart, Haydn, Beethoven, Brahms uwielbiali go. Haydn nazwał go „mistrzem nas wszystkich”. Beethoven powiedział: „Handel jest największym kompozytorem, jaki kiedykolwiek żył… Odkryłbym głowę i ukląkł na jego grobie”, a Mozart dodał, że gdyby miał urodzić się innym kompozytorem, wybrałby Handla.
Muzyka Handla utrwala cechy charakterystyczne głównych europejskich stylów jego czasów. Solidna podstawa harmonii i kontrapunktu, wywodząca się z luterańskiego wykształcenia, śmiało rozwija się w błyskotliwe i pełne inwencji melodycznej dzieło, w którym słychać i wpływy francuskie i włoskie, ale gdzie także pojawia się szczególna dostojność, być może będąca echem muzyki Purcella. Nie wiem, co bardziej zachwyca mnie w Handlu – czy sama muzyka, czy arie i recytatywy, czy też partie chóralne. Te ostatnie wydają się szczególnie ważne u tego kompozytora, bo w genialny sposób łączą reguły homofoniczne i polifoniczne, dając prosty, jasny i – tu znowu słowa Mozarta – „uderzający jak piorun” przekaz. Posługując się kilkoma podstawowymi harmoniami i sekwencjami, kompozytor wykazał cudowne i nieomylne wyczucie proporcji i zbudował takie partie chóralne, które przy swojej żywiołowości jednocześnie osiągają szczyty wzniosłości. Pomijając misterne szczegóły, Handel zawsze dążył do tego, co seraficzne i dostojne. Jeśli słuchamy „Mesjasza” w skupieniu, szybko zdajemy sobie sprawę, że w kilku mocnych pociągnięciach kompozytor uchwycił wszystko, co istotne…
Na edmontońskie wystawienia Mesjasza zawsze czekałam z niecierpliwością. Zgodnie z niepisanym zwyczajem damska część publiczności wkładała czerwone sweterki i piękna sala Winspear wyglądała zupełnie inaczej niż podczas regularnych koncertów. Ach, jakże przyjemnie było patrzeć na twarze ulubionych skrzypaczek, rozpoznawać znajomych chórzystów. Piękna chórzystka z długimi rudymi włosami z sekcji sopranów nigdy nie miała ze sobą nut, śpiewała z pamięci. Było to piękne, niezapomniane przeżycie.
Przed moim pierwszym nowojorskim Bożym Narodzeniem zorientowałam się, że to miasto oferuje co najmniej pięć, ba, dziesięć, piętnaście! różnych wykonań oratorium Handla – w Carnegie Hall, w Lincoln Center, w Trinity Church, w katedrze Św. Jana Bożego, w międzywyznaniowym kościele przy Riverside Drive. Gdzieś miało się odbyć wykonanie „Mesjasza” ze wspólnym dla publiczności śpiewaniem. Tym akurat nie byłam zainteresowana. „Mesjasz” to sacrum, którego nie wolno mieszać z profanum. Tylko jedno miejsce – prezbiteriańska Katedra św. Jana Bożego na Upper West Side oferowała koncert za darmo. A ja znów byłam w nowym kraju, na początku nowej imigranckiej drogi, z pensją co prawda wystarczającą na zapłacenie czynszu i podstawowych rachunków, ale w zasadzie nie pozwalającą na uprawianie życia kulturalnego, zwłaszcza w Nowym Jorku. Nie znając jeszcze dokładnie miasta dojechałam metrem na Upper East Side i szłam piechotą przez środek wieczornego Harlemu, żeby dojść na Morningside Heights. Po drodze pytałam o drogę, nie byłam pewna, czy idę w dobrym kierunku. Byłam lekko spóźniona, w ogromnym wnętrzu neoromańskiego kościoła nikt nie zwrócił na to uwagi. Słuchałam olśniewających partii solowych, instrumentalnych fajerwerków i potężnej fali chóru. Po raz kolejny poczułam jak Nowy Jork staje się moim domem, jak zaczynam się tu czuć swobodnie, jak oddycham lekko i nieskrępowanie.

W następnym roku już było mnie stać na bilet na koncert. Z roku na roku mogłam sobie pozwolić na coraz lepsze miejsca. Wkrótce dołączył do mnie Michael i od razu zaskoczył mnie swoim wielkim wyczuciem muzycznym i umiejętnością słuchania. Już razem odwiedzaliśmy różne sale koncertowe, słuchaliśmy najprzeróżniejszych śpiewaków i dzieliliśmy się wrażeniami. Dwukrotnie mogliśmy usłyszeć znakomitego kontratenora Iestyna Daviesa, którego brytyjska powściągliwość topniała w arii „He was despised”. Widzieliśmy wykonania znakomitych chórów nowojorskich – św. Cecylii, Oratorio Society of New York. Pewnego razu wysłuchaliśmy „Mesjasza” z udziałem chóru z New Jersey, nie wymienię go z nazwy. Z naszych miejsc w loży na pierwszym piętrze widzieliśmy, jak denerwował się dyrygent próbując wykrzesać z chórzystów więcej siły. Kiedyś trafiliśmy na wykonanie skrócone, gdzie ograniczono się tylko do najbardziej znanych fragmentów. Cóż to było za rozczarowanie!
Bilety na tegoroczny koncert kupiłam jeszcze w listopadzie, nie mając pewności czy na pewno się odbędzie. W poniedziałek po pracy spotkałam się z moją córką w dziale kosmetyków eleganckiego domu towarowego Bloomingdale’s. Stamtąd spacerkiem ruszyłyśmy w stronę Carnegie. Mijałyśmy eleganckie sklepy Piątej Alei z frywolnymi wystawami, oświetlony przezroczysty sześcian Apple Store, uliczne stoiska z preclami i pieczonymi kasztanami. Obok przemykały żółte taksówki, nad którymi kołysały się świąteczne gwiazdy. Na Siódmej przed Russian Tea Room tym razem nie było odzianego w liberię maître d.
Na rogu 57 Ulicy stanęłyśmy w kolejce. Sprawdzono nasze szczepionkowe certyfikaty i dowody tożsamości. Dano nam czerwone opaski na rękę – dowód na to, że legalnie weszłyśmy do siedziby Carnegie Hall. Przez pół godziny patrzyłyśmy, jak zapełnia się sala, powoli pojawiają się słuchacze w bocznych lożach i na balkonach. Po chwili muzycy zaczęli ostrzyć instrumenty. Na ustawionych za orkiestrą krzesłach zasiedli chórzyści. Każdy z nich miał na twarzy maskę o dziwnym kształcie. Maski mieli też muzycy. A potem weszła koncertmistrzyni. Oboista przesłał jej dźwięk „a”, koncertmistrzyni go powtórzyła i cała orkiestra przez chwilę dostrajała się do podanego tonu. Na scenie pojawił się dyrygent i czwórka śpiewaków – sopran, alt, tenor i baryton. Suknia sopranistki z czarnoniebieskim złocistym dołem zaszumiała nad naszymi głowami. Alcistka przesunęła się bezszelestnie wciągając brzuch. Tenor i baryton zastukali lakierkami. Dyrygent wskoczył na podest, zafurkotały poły jego fraka, pochylił się lekko i zamarł. Potem poruszył ręką i popłynęły dźwięki uwertury… Spojrzałyśmy na siebie i uśmiechnęłyśmy się – rozpoczął się magiczny wieczór.

Ilekroć słucham „Mesjasza” zawsze odkrywam coś nowego – tu zabrzmi mała partia smyczków, która do tej pory umykała mojej uwagi, tu inaczej brzmi pastorałka, tu pojawia się recytatyw, który opuszczono w poprzednim roku. Mesjasz jest dziełem genialnym pod każdym względem. Każda nuta wspomaga każde słowo tekstu, a ciążenie w kierunku tonacji D-dur wypełnia utwór chwałą i triumfem. Całe oratorium jest jak pokaz świateł, a uroczysty kontrapunkt przy końcowym Amen pozostawia słuchacza naprawdę w szczęściu. Zwłaszcza, gdy obok siedzi ktoś bardzo bliski i kochany, z którym dzieli się radość słuchania.
