Dawna rozmowa z Adamem Zagajewskim
W zimny listopadowy wieczór 2007 wysiadłam z metra na Union Square i pobiegłam do budynku New School. Sala była wypełniona po brzegi, a na scenie odbywało się poetyckie misterium i jakkolwiek patetycznie to brzmi, tak właśnie było. Tego wieczoru Ameryka otrzymała tłumaczenie niemal całej twórczości Zbigniewa Herberta. Nie oznaczało to, oczywiście, że Ameryka nie znała Herberta przedtem. Czytywała go przecież od niemal czterdziestu laty, bo był tu chyba jednym z najbardziej popularnych europejskich poetów. W samym New Yorkerze ukazało się około trzydziestu pojedynczych przekładów wierszy poety, głównie w tłumaczeniu Bogdany i Johna Carpenterów z Ann Arbor, którzy przez ponad trzydzieści lat niestrudzenie zajmowali się udostępnianiem Herberta anglojęzycznemu czytelnikowi.

Tłumaczką nowego tomu Herberta, zatytułowanego „Collected Poems, 1956-1998” była Alissa Valles, która we wstępie do książki, opatrzonej kontrowersyjnym zdjęciem poety zapalającego papierosa pisała, że „wielcy poeci zasługują na to, by mieć wielu tłumaczy”. Alissę przedstawiał Adam Zagajewski, poeta i eseista, którego czytywałam od zawsze, czyli od lat 70., kiedy na studiach nosiliśmy pod pachą „Świat nieprzedstawiony”. Z tej rewolucyjnej wówczas książki, napisanej wspólnie z Julianem Kornhauserem, my, adepci polonistyki, czerpaliśmy paliwo do rozmów o literaturze…
Było pięknie, świątecznie, uroczyście. Poeci mówili o świecie, o ludziach, o miejscach. I o poezji. Byłam szczęśliwa.
Kilka dni potem zadzwoniła do mnie Julita Karkowska, naczelna “Przeglądu Polskiego”, dla którego wówczas pracowałam i zapytała, czy nie chciałabym porozmawiać z Adamem Zagajewskim. Zgodziłam się bojaźliwie i w następną niedzielę szłam na spotkanie z duszą na ramieniu, bo Zagajewski był dla mnie wielkim poetą, człowiekiem niezwykłym, chodzącym na co dzień w laurowym wieńcu. Nie było to nasze pierwsze spotkanie. Zaledwie cztery miesiące po przyjeździe do Nowego Jorku, późną zimą 2003, pojechałam do Queens College, gdzie E.L. Doctorow, Susan Sontag, Michael Krüger i Adam Zagajewski mieli złożyć hołd W.G. Sebaldowi, genialnemu pisarzowi niemieckiemu, którego rok wcześnie śmiertelnie potrąciła ciężarówka. Pamiętam tę podróż, wciąż niepewnie poruszałam się samochodem po Nowym Jorku, wciąż nie ogarniałam tego cudownego cholernego miasta… Jechałam drogą ciągnącą się wzdłuż cmentarzy, przez cmentarze…Po spotkaniu podeszłam do Pana Adama i podsunęłam mu Jego tom esejów – będący częścią polskiej kolekcji w mojej bibliotece – do podpisania. Jakże się wtedy ucieszył.
A teraz szłam na spotkanie z nim. Spotkaliśmy się w kawiarni Starbucks przy Union Sq. Pamiętam, jak bardzo byłam spięta i niepewna, jak bardzo starałam się zrobić na poecie dobre wrażenie. I chyba zrobiłam – autoryzację wywiadu dostałam niemal bez poprawek. Chciałam pytać go o poezję – czym jest, jak ją rozumieć. Ale także o to, jak patrzeć i jak zauważać, jak zobaczyć wszystko to, co jest najmniejsze, co może wydać się trywialne i nieważne, ale jest częścią nas, naszej obecności i naszej samotności. Czytałam przed spotkaniem Jego wiersze, w których była uważność i troskliwość, i mądrość.
Od tego czasu spotykałam Pana Adama często. Bywał w Nowym Jorku, miewał wieczory w 92Y, w 2011 roku zaprosiłam go do biblioteki na wydarzenie rozpoczynające Rok Miłosza w USA, którym była promocja książki Cynthii Haven „An Invisible Rope: Portraits of Czesław Miłosz”. W panelu dyskusyjnym brała udział autorka książki, a także Irena Gross, Anna Frajlich, Elizabeth Kridl Valkenier, Zygmunt Malinowski.

Pamiętam też wieczór poetycki w nowojorskim konsulacie. Było to w czasach, kiedy ludzie konsulatu rzeczywiście dbali o Polonię, a sam konsulat był miejscem intelektualnego zarzewia, spotkań ludzi, którym zależało. Prowadziłam wtedy w bibliotece lekcje polskiego dla początkujących i na kilka tygodni przed spotkaniem z Adamem Zagajewskim zachęcałam moich studentów do przyjścia na jego wieczór do rezydencji przy Madison Ave. Przed drzwiami, w długiej kolejce do elektronicznej bramki spotkałam Pana Adama i jego towarzyszkę, profesor Christine Stansell z uniwersytetu w Chicago. Obok nas stanął Michael, jeden ze studentów, których namówiłam na spotkanie z polskim poetą. Przedstawiłam ich sobie i powoli posuwaliśmy się do przodu. Nagle zobaczyliśmy, że Michael cofa się, wychodzi z kolejki. “Co się stało?” – zapytałam. “Nie chcą mnie wpuścić – wskazał ręką na torbę na długim pasku. – Mam tu mojego psa”. Pan Adam sięgnął do swojej teczki i wyciągnął tomik wierszy. “Proszę – powiedział wręczając Michaelowi książkę. – Niech pan chociaż poczyta moje wiersze…”
Ostatni raz zobaczyliśmy się w Zamościu, na szczebrzeszyńskim Festiwalu Języka Polskiego. Szukałam wygodnego miejsca przed spotkaniem z Panem Adamem, gdy ktoś zawołał mnie po imieniu. Był to polsko-amerykański rzeźbiarz, prawie sąsiad z Westchester i zamościanin, Adam Niklewicz, który właśnie przyleciał z Nowego Jorku. Przechadzaliśmy się po parku, w którym miało odbyć się spotkanie kupowaliśmy tomiki poezji… Po spotkaniu zamieniliśmy kilka słów z poetą…

Kilka tygodni temu pomyślałam, że napiszę do Pana Adama email z pozdrowieniami i zapewnię, że Nowy Jork czeka na Niego, jak zawsze. Nie zdążyłam.

Poniżej odnaleziony dawny wywiad z Adamem Zagajewskim, który zmarł 21 marca 2021.
POMIĘDZY SZAMAŃSTWEM A RACJONALNOŚCIĄ (2007)
Rozmowa z Adamem Zagajewskim
Głównym powodem Pana wizyty w Nowym Jorku było uczestnictwo w wydarzeniu w ubiegły czwartek, w Swayduck Auditorium, zorganizowanym przez Transregional Center for Democratic Studies of the New School University. Celebrowaliśmy wydanie przez Ecco Press tomu wierszy zebranych Zbigniewa Herberta w nowym tłumaczeniu Alissy Valles. Niewielu pisarzy i poetów tworzących w innym niż angielski języku cieszy się w Ameryce na tyle wielkim poważaniem, by jakiekolwiek wydawnictwo zdecydowało się na wydanie niemal całego dorobku takiego twórcy…
Jest to bardzo złożona historia. Nie był to pomysł czy inicjatywa ani wydawcy, ani tłumacza, tylko konieczność prawna. Zacznijmy od tego, że dyrektor i założyciel Ecco Press, małego wydawnictwa, które niegdyś było samodzielne, Daniel Halpern, od lat jest zakochany w twórczości Herberta. Halpern sam jest poetą i należy do tych wydawców, którzy publikują poezję con amore. Nie jest to handlarz książkami, tylko prawdziwy wydawca. Od lat dwudziestu, a może i dłużej miał wyłączność na publikowanie wierszy Herberta. Istniała umowa z Herbertem, iż Halpern reprezentuje go w Stanach Zjedoczonych, a także w Wielkiej Brytanii. Przez bardzo długi czas głównymi tłumaczami Herberta na angielski byli John i Bogdana Carpenterowie, których przekłady stały się poniekąd klasycznymi przekładami Herberta. Niestety, doszło do bardzo gwałtownego sporu pomiędzy tłumaczami i wydawcą. Nie jestem w stanie ani ocenić, kto miał rację, ani nie znam szczegółów owego sporu. Wiem tylko tyle, że nastąpiło zerwanie stosunków. To doprowadziło do takiej sytuacji, że Halpern nie mógł i nie chciał używać istniejących tłumaczeń, a z kolei państwo Carpenterowie znaleźli się też w niemiłej sytuacji, albowiem Halpern posiada wszystkie prawa do twórczości Herberta w krajach anglojęzycznych. Sam Halpern od lat nosił się z zamiarem wydania dużego tomu Herberta, zbierającego jego twórczość, rozproszoną w wielu tomikach i magazynach literackich. Owe tomiki nigdy nie objęły dwóch ostatnich książek Herberta, to znaczy “Rovigo” i “Epilogu burzy”. W tej sytuacji Halpern musiał na gwałt szukać nowego tłumacza, co wydawało się przedsięwzięciem niemalże beznadziejnym, bo istniejące tłumaczenia były dobre. Wielu ludzi nauczyło się ich nawet na pamięć, bo tak zachowują się fanatyczni wyznawcy Herberta w Stanach Zjednoczonych. Przypadkowo ja odegrałem tu pewną rolę, ponieważ Halpern zwrócił się do mnie z pytaniem, czy mógłbym mu kogoś polecić jako tłumacza. Poleciłem mu zatem Alissę Valles. Byli naturalnie także inni kandydaci do wykonania tego zadania, ale Alissa, moja była studentka z Houston, wywarła na Halpernie najlepsze wrażenie. Bardzo szybko dostarczyła mu próbki swoich tłumaczeń i on bez wahania zaangażował ją do pracy. Alissa Valles uporała się z tą tytaniczną pracą także w stosunkowo krótkim czasie. Tom “Collected Poems” zawiera nieco tłumaczeń Czesława Miłosza i Petera Dale’a Scotta, które nie zostały objęte sporem, o którym wspominałem. Ta książka istnieje zatem dlatego, że wydawca marzył od dawna o opublikowaniu grubego solidnego zbioru wierszy Herberta, wprowadzającego porządek w poetycką egzystencję poety w Stanach Zjednoczonych.
Proszę nam, czytelnikom, przybliżyć postać tłumaczki. Była obecna na czwartkowym wieczorze i widziałam, że jest to młoda osoba, bardzo skromna i wyciszona. Skąd wzięło się zainteresowanie Alissy poezją Herberta i skąd ta dogłębna znajomość języka polskiego?
Jest to nie tylko moja była studentka, ale bliska przyjaciółka, osoba, z którą utrzymuję kontakt. Jej ojciec jest Amerykaninem, matka Holenderką i jej życie zawsze było rozpięte pomiędzy Europę i Stany Zjednoczone, aczkolwiek jej pierwszym językiem jest angielski. Jest to osoba o ogromnej erudycji literackiej i filozoficznej, a także o wielkim talencie lingwistycznym. Zdaje się, że Alissa włada ośmioma językami. Z języków obcych wcześcnie poznała rosyjski, kiedy studiowała w Londynie, w London School of Slavonic Languages. Spędziła także wiele miesięcy w byłym Związku Radzieckim i nauczyła się tam języka. Bardzo interesowała się literaturą powstającą na wschód od żelaznej kurtyny. Herbert był więc w kręgu jej zainteresowań od dawna. Wiem od niej, że tłumaczyła go od dawna dla siebie, dla własnej przyjemności i satysfakcji, na długo przed owym zamówieniem wydawniczym. Troszeczkę przyczyniłem się do rozwoju jej zainteresowań, od kiedy spotkaliśmy się na zajęciach w Houston, gdzie – jak wspomniałem – była moją studentką. Alissa przyjechała do Polski i mieszkała przez kilka lat w Warszawie i Krakowie. Nie ma jeszcze swojego tomiku wierszy, ale jako tłumaczka wykazuje wielką poetycką wrażliwość. Jest to też osoba pełna fantazji. Jakie są jej dalsze plany, jeśli chodzi o przekłady literatury polskiej – nie jestem w stanie powiedzieć; wiem tylko, że bardzo interesuje ją twórczość Aleksandra Wata.
A jakie są te jej przekłady? Co Pan, jako poeta, o nich sądzi?
Trudno mi odpowiedzieć. Wydaje mi się, że jedynie native speaker może je ocenić. Z pewnością są świetne pod względem filologicznym, natomiast tego, co jest najważniejsze w przekładzie, czyli tej nieuchwytnej aury, która stanowi o wartości wiersza, jest wychwycona jęzkowo – moje ucho nie native speakera nie potrafi rozpoznać i jestem tu zdany na opinie moich przyjaciół Amerykanów. Te z kolei są bardzo podzielone. Są opinie bardzo entuzjastyczne: na przyklad Claire Cavanagh, moja tłumaczka i przyjaciółka, osoba o wielkich kompetencjach jest absolutnie zachwycona tymi tłumaczeniami. Uważa, że Alissa bezbłędnie wychwyciła pewien niepowtarzalny ton Herberta. Ale są też i krytycy, choć Claire Cavanagh jest takim autorytetem, że już tylko ta pojedyncza opinia bardzo wiele waży.
Na czwartkowym spotkaniu, wśród zaproszonych wybitnych osób, znalazła się również Alice Quinn, redaktor odpowiedzialna za dział poezji w „New Yorkerze”, która, jak się zdaje, jest wielką orędowniczką polskiej poezji.
Pani Quinn ma także inne wcielenie: jest prezesem Poets Society of America. Jest to szalenie wpływowa osoba, caryca poezji w Stanach Zjednoczonych. Jej zainteresowaniu polską poezją zawdzięczamy to, że polscy poeci nierzadko są drukowami w “New Yorkerze”. Ona także zorganizowała wieczór polskiej poezji w kwietniu 2002 w szkole Cooper Union, który był niezwykłym sukcesem. Była to niewątpliwie jej zasługa.
Skoro jesteśmy przy ostatnio wydanych książkach: na dniach ukaże się książka „Polish Writers on Writing”, pod Pana redakcją.
Jest to część nowej inicjatywy wydawniczej niedużego wydawnictwa uniwersyteckiego, które mieści sie w San Antonio w Texasie i nazywa się Trinity University Press. Jest to jedna z pierwszych trzech książek serii “Writers on Writing”, które są antologiami wypowiedzi wybitnych pisarzy różnych krajów i języków o literaturze. Są to wypowiedzi programowe, ale niekoniecznie oficjalne manifesty. Ja dokonałem wyboru wypowiedzi dwudziestowiecznych polskich pisarzy i pisarek, zaczynając od Stanisława Brzozowskiego a na Pawle Huelle kończąc. To są najróżniejsze teksty, fragmenty listów, na przykład listy Mrożka. Są też listy młodego Herberta do Elzenberga, są fragmenty “Dzienników” Gombrowicza, co jest już klasyką. Jest bardzo piękny dziennik Anny Kamieńskiej, pt. “Notatnik”. Jest fragment dziennika Aleksandra Wata z “Dziennika bez samogłosek”. Moim zdaniem, będzie to książka fascynująca, zawierająca niekiedy bardzo prywatne wypowiedzi pisarzy o tym, czym jest pisanie, czym jest literatura. Są też listy Stempowskiego, bardzo solidnie reprezentowany jest Miłosz. Alissa Valles była tłumaczką tych tekstów i muszę powiedzieć, że dokonała owych tłumaczeń niezwykle sprawnie i szybko. Nie liczyłem dokładnie, ale około dwie trzecie książki to teksty, które do tej pory nie istniały po angielsku. Skorzystałem z przetłumaczonych wcześniej tekstów Gombrowicza, Witkacego, Miłosza czy Schulza, ale na przykład nigdy nie były do tej pory przełożone pamiętniki Brzozowskiego, listy Leśmiana czy listy Mrożka.
Czy jest to książka wyłącznie dla filologów?
Nie, absolutnie nie. Ta książka jest adresowana dla szerszego odbiorcy, dla miłośników literatury. Nie jest to w żadnym razie podręcznik akademicki. Wybór jest tak pomyślany, żeby trafić do pisarzy, do ludzi, których pasjonuje pytanie o rolę i sens pisania, a także do czytelników – pasjonatów, którzy lubią wszystko, co jest wokół literatury. Dla porządku dodam, że owa książka ukazała się równolegle z wyborem pisarzy irlandzkich i meksykańskich. W najbliższej przyszłości będzie wydany wybór pisarzy francuskich i włoskich. Cieszę się, że tom polski został wydany jako jeden z pierwszych.
Po dziewiętnastu latach opuszcza Pan Houston. Z jakimi myślami zostawia Pan ten niekrótki przecież odcinek życia?
Houston zostawiam z pewnym sentymentalnym żalem. Nie żal mi samych zajęć creative writing, którymi czuję się już nieco znużony. Polegały one między innymi na prowadzeniu warsztatów poetyckich, a z tym miałem pewien problem. Istotą tych zajęć jest doradzanie studentom, jak pisać, jak poprawić wiersz. Odczuwałem to jako pewien problem filozoficzny, bo zawsze wydawało mi się, że każdy, kto pisze, jest sam odpowiedzialny za to, co robi i nie za bardzo powinien szukać porady. Po wtóre, jako non native speaker nie zawsze byłem przekonany, że mam wystarczające kompetencje. Trochę mogłem może pomóc moim studentom… Mam w Houston wielu przyjaciół. Jest to takie miejsce, o którym nowojorczycy mówią z dumą „nigdy tam nie byłem i nigdy nie będę”, bo to dla mieszkańców East Coast jest groźna prowincja. Nie jest to też miasto ładne. Ale jest tam wielu ciepłych serdecznych ludzi i doznałem tam ogromnej życzliwości ze strony studentów i ludzi skupionych wokół uniwersytetu.
A teraz będzie Pan w bardzo prestiżowym miejscu, w Committee on Social Thought przy uniwersytecie w Chicago. Pana poprzednikami byli między innymi Hannah Arendt, Mircea Eliade, Leszek Kołakowski, żeby wymienić tylko kilka nazwisk. Na czym będzie tam polegała Pana praca?
Czekam na tę przyszłość w Chicago z wielką ciekawością. Byłem tam raz, poznałem trochę studentów i paru moich przyszłych kolegów z tego wydziału. Cieszę się na to, że spotkam studentów, którzy mają wielką ciekawość intelektualną; to się zawsze wydaje najważniejsze u studentów. Nawet nie poziom wykształcenia, ale chęć zdobycia wykształcenia. Nie będę na szczęście prowadził tam warsztatów poetyckich, ale zajęcia z literatury i mam absolutną wolność w wyborze tego, czego chcę uczyć, czy będzie to Miłosz, czy Marcel Proust, czy to będzie literatura polska, czy niemiecka, czy francuska. Ta swoboda bardzo mi się podoba. Naturalnie, miałem też wiele swobody w Houston, ale zawsze były owe warsztaty poetyckie, gdzie swoboda się kończyła i towarzyszyło mi pewne zażenowanie.
Ilu studentów przeszło przez Pana ręce w Houston przez te dziewiętnaście lat?
To nietrudno obliczyć. Przyjmowaliśmy od dziesięciu do dwunastu osób, czyli około dwustu osób. Zdumiewające jest to, że bardzo wielu z moich studentów to są dziś publikujący poeci. Oczywiście nikt z nich nie jest jeszcze znanym i uznanym poetą, ale spora ich część publikuje, a także spora ich część została profesorami i dziś robią to samo, czyli prowadzą zajęcia z creative writing. Są rozrzuceni po różnych ośrodkach akademickich, od Seattle po Filadelfię.
W Polsce prowadzi się zajęcia z „creative writing” w jednym chyba tylko ośrodku akademickim, w Krakowie, ale chyba stosunek do tego typu kursów nie jest najbardziej entuzjastyczny?
Nigdy nie byłem tam na stałe zatrudniony, ale prowadziłem trochę zajęć i spotykałem krakowskich studentów. Tam mamy do czynienia z inną sytuacją, bo dla nich są to studia podyplomowe, a pisanie poezji jest raczej traktowane jako hobby, a nie jakieś absolutnie centralne życiowe powołanie. To trochę wyczuwa się na zajęciach. Natomiast zaletą amerykańskich kursów tego typu jest to, że większość studentów bardzo serio traktuje pisanie. Dla nich jest centralna rzecz w ich życiu. Nie wszystkim się to naturalnie udaje, wielu musi zrezygnować z tego pomysłu, ale wielu też odnosi sukces. Ta powaga, z którą traktują kurs pisania jest bardzo cenna. Nie twierdzę, że krakowscy studenci traktują swoje kursy mniej serio, ale jak gdyby ponoszą mniejsze ryzyko, pisanie traktują jako uzupełnienie i nie stawiają – jak studenci amerykańscy – wszystkiego na jedną kartę. Mają jednocześnie swego rodzaju „kamizelkę ratunkową” w postaci możliwości uczenia creative writing. Ten system ma powielać się w nieskończoność, bo każde nowe pokolenie studentów aspiruje potem do roli nauczycieli.
Przed paru laty Pana powrót do Krakowa wydawał się już ostateczny i trwały.
W Chicago będę tylko przez jeden semestr w roku, w skali rocznej oznacza to dwa i pół miesiąca. Wracając do Krakowa wiedziałem, że będę kontynuował moje amerykańskie podróże i to z kilku powodów. Ważnym wśród nich jest powód ekonomiczny: mimo że nie jestem zupełnie nieznanym poetą, trudno by mi było wyżyć z honorariów za moje książki. Po wtóre, owe wizyty amerykańskie, pobyty tutaj, są dla mnie czymś bardzo stymulującym, to jest coś, co bardzo lubię w Ameryce: w środowisku literackim, akademickim jest pewna dynamika, energia, jest mniej biurokracji, więcej entuzjazmu. Są znakomici studenci, bardzo poważnie traktujący swoje obowiązki, chcący się uczyć. Ameryka zreszta sama w sobie jest szalenie dynamiczna.
Ostatnio ukazał się w Polsce, w piśmie „Studium” szalenie ciekawy wywiad z Panem, przeprowadzony przez Ewę Sonnenberg. W tym wywiadzie powiedział Pan: „Często się zastanawiam nad tym, czy poeta ma coś do powiedzenia i myślę, że tak, ale poeta właściwie nie wie, co mówi. Dobry poeta mówi coś ludziom, ale sam nie wie, co to jest.” Czy zechce Pan rozwinąć to zdanie, które mnie dość zaintrygowało?
Mnie też to intryguje. Mam takie przekonanie, że poeci mają do przekazania pewne przesłanie, które jest może nawet substancjalne, ale trudne do przełożenia na język racjonalny. Część tego przesłania jest jakby na pograniczu racjonalności i irracjonalności. Fascynujące jest to, moim zdaniem, że poeci są jakby przekaźnikami czegoś trudnego do zdefiniowania i gdyby ich zapytać, co tak naprawdę mówią, nie umieliby tego sformułować. To przesłanie czasem przekracza ich rozum. Pewnie dotyczy to także innych dziedzin sztuki. W poezji jest tak właśnie u Herberta, myślę, że on też nie do końca rozumiał swój przekaz. U wielkich poetów pojawia się pewien naddatek, coś więcej niż to, co poeta myśli; coś, nad czym sam poeta nie panuje. W momentach natchnienia otwiera się w poecie coś, co prowadzi do tego, że pojawia się ważny przekaz, który pomaga ludziom żyć, a jednocześnie sygnalizuje obecność nienazwanego. Gdyby poeta wiedział dokładnie, co to jest, pisałby artykuły naukowe, nie poezję. W pisaniu jest element spontaniczności, nieprzewidywalności, a jednak to „coś” ujawnia się, to coś zapisuje się w wierszu. Nie chcę nadużywać wielkich słów, nie wiem, skąd to jest, ale to „coś” jest poza zwykłym, inteligentnym i racjonalnym sposobem myślenia. Następuje otwarcie na sacrum. Jest sacrum poezji, jest sacrum religii, one częściowo się pokrywają, ale nie do końca. Nie chcę też powiedzieć, że poeci są szamanami, choć jest w poezji element szamański. Ale jest też sporo elementu czysto racjonalnego, poeta jest kimś, kto myśli jak filozof, jak naukowiec, jak dziennikarz, więc to nie jest tak, że wszystko w poezji jest szamaństwem i tą fantastyczną siłą, przychodzącą z zewnątrz. Owo „coś” pojawia się rzadko, czasami jako dodatkowa ingrediencja w tej niezwykłej mieszance, jaką jest poezja.
Niedawno uczestniczyłam w wyjątkowym wieczorze, w czasie którego spotkały się dwie poetki: Julia Hartwig i Rosanna Warren. Obie znakomite poetki czytały swoje znakomite wiersze, ale nie można było nie zauważyć zasadniczej różnicy pomiędzy nimi, która z całą mocą ujawniła się tego wieczoru. Śmiem twierdzić, że ta różnica jest także różnicą pomiędzy poezją polską i amerykańską, że to, co w poezji polskiej jest szczególne i czego brak poezji amerykańskiej to pewna szczególna sublimacja i dystans.
W tym, co pani mówi, istnieje pewne niebezpieczeństwo, ono zawsze jest w takich ogólnych stwierdzeniach i byłbym ostrożny z taką absolutną generalizacją, ale ma pani sporo racji. Kiedyś w Rzymie odbył się wieczór poetycki z udziałem właśnie Julii Hartwig i innych polskich i włoskich poetów i ktoś z publiczności powiedział – dlaczego wiersze polskich poetów są o wiele głębsze i bardziej porywające niż poetów włoskich? Myślę, że polska poezja przeżywa jeszcze do tej pory jakiś niesamowity moment symbolizacji, sublimacji, że następuje w niej wykroczenie poza potoczność, poza język konfesyjny, psychologiczny. Zachowała się w polskiej poezji wiara w to, że ma ona coś świętego w sobie. Nie zapominajmy jednak, że poezja amerykańska jest bardzo bogata, tu są tysiące poetów, istnieje ich niebywała armia. Wśród nich jest wielu ciekawych twórców, takich jak chociażby August Kleinzahler czy C.K. Williams. To jest poezja bardzo różnorodna i należy uważać ze wszelkimi generalizacjami. Niemniej jednak poezja polska cieszy się dużą estymą u czytelnika amerykańskiego, którego zachwyca połączenie pewnego poziomu filozoficznego i faktu, że nie wydaje się ona bardzo trudna w odbiorze, że jest czytelna, a jednak ambitna, mówiąca o rzeczach głębokich, dotykająca kondycji ludzkiej. Często problemem poezji, nie tylko zresztą amerykańskiej, jest poetycka specjalizacja. Powstaje bowiem poezja dla poetów, wiersze są pisane z myślą o czytelniku bardzo wyrafinowanym, który smakuje język, są adresowane do akademickich specjalistów, którzy są w stanie rozszyfrować obecne w niej kody. Tymczasem poezja polska jest także językowo bardzo bogata, ale adresowana jest do zwykłego czytelnika, nie specjalisty. Jest to poezja otwarta, a jednocześnie bogata w treści humanistyczne. I to być może jest ta różnica…
Dziękuję Panu za rozmowę.
Jak wspanile, ze masz tak cenne wspomnienia o Adamie. To niezwykła pamiątka, część tego pomnika spiżowego…
Jeszcze nie mogę uwierzyć, przeboleć.
Na niedzielnym spotkaniu online polonii z całego świata, gdzie gościem byłsenator Bogdan Klich, uczcilismy chwilą ciszy poetę nowego buntu. Była to niesamowita cisza. Pelłna żalu, krzyku, bezsilności.
Szkoda, że nie zdążyłaś wysłać tego maila…Ucieszyłby się, cierpiał…
„Śpieszmy się kochać…”
Ewa Wasińska, Holandia
LikeLiked by 1 person
Świetny wywiad, piękny człowiek ze swą mądrą poezją.
Ożeż Ty!!!
LikeLike
Przyznaje ze wstydem nie znalam poezji Adama Zagajewskiego ale po przeczytaniu Twojego felietonu Isa zdala sobie sprawe jak wiele rzeczy przechodzi nam niezauwazalnie.Ilez wspanialych rzeczy mamy do zobaczenia czy przeczytania .Dziekuje za wskazanie jednnej z nawazniejszych ,duchowego testamentu pana ZAgajewskiego.
LikeLike